Wiedział, że wujek Klem tak naprawdę chciał tylko dla nich dobrze. Był w końcu wujkiem Klemem, on zawsze starał się być miły i dobry. Tylko jak podniósł głos, to Jazgot potrafił się tylko skulić. Wywalą go. Na pewno go wywalą, na sto procent. Był prawie gotowy. Wiedział, co powie, miał to już przygotowane. Ciągle miał przygotowane, żeby odejść z honorem.
Ale nie musiał. Bo Dym powiedział, że to jego wina. Jazgot wiedział, że nic mu nie będzie, bo dorosłe psy mogą robić, co chcą, ale i tak się bał. Co jeśli wujek Klematis zacznie krzyczeć? Znowu będzie wtedy problem. Nie chciał, żeby Dym miał problemy przez niego, ale najwyraźniej nie miał mieć. Wujek Klem dał im spokój. Potem Jazgot siedział przy jedzeniu i widział, że wujek Klem na niego patrzył. Tak smutno patrzył, jakby się martwił. Ale nie miał o co się martwić, przecież nic mu się nie stało!
Zaskoczyło go nawet trochę, jak wujek Klem powiedział, że wszyscy go szukali. Kto szukał? Dlaczego? Czy był do czegoś potrzebny? Ten jeden raz był potrzebny, a go nie było na miejscu? Aż smutno mu się zrobiło, tak smutno, jak wujowi.
Potem miał iść się pobawić z wujkiem Richiem, bo był na miejscu już. Poklepał łapą na miejsce obok siebie i dał Jazgotowi resztkę mięsa, którą jakoś schował. Już tak późno? Czas naprawdę szybko popłynął, skoro prawie nie zdążył na jedzenie. Starał się jeść jak najszybciej, żeby nie zostać ostatnim. Zawsze głupio mu było zostawać jako ostatni.
Wujek Richie zaśmiał się, że zaraz się zakrztusi. Ale siedział obok niego cały czas, nawet jak skończył. To było miłe. Mimo to nie chciał spędzać czasu z nim. Znaczy, chciał, ale wiedział, że musi zrobić coś innego najpierw.
— Jutro, dobrze wujku? Nie gniewasz się? — upewnił się.
— Tak, tak, leć dzieciaku — powiedział. Od razu lżej na sercu. Jazgot radośnie pobiegł do Dymu, ale zanim się do niego zbliżył, radość minęła. Może nie powinien przeszkadzać. Już i tak męczył Dym swoją osobą dłużej, niż powinien. Przystanął w połowie drogi i patrzył, jak pies prawie już wyszedł. Prawie, prawie.
A trudno. Postanowił podbiec. Niemal wpadł mu pod łapy.
— Co jest? — zapytał. To zabrzmiało tak trochę zdenerwowanie. Jazgot zastanowił się, czy popełnił błąd. Pewnie nie powinien w ogóle podbiegać.
— Chciałem… chciałem ci podziękować. Że pomogłeś. Mnie pomogłeś. Dzięki.
— Nie ma za co. — Dym się uśmiechnął. Odsunął się na bok, żeby nie stali w przejściu. — Czemu sam wyszedłeś z obozu? — zapytał. To zabrzmiało prawie miło. Jazgot prawie uwierzył, że Dym nie był zdenerwowany, ale tylko trochę. Musiał być zdenerwowany, Jazgot w końcu złamał zasady.
— Chciałem zobaczyć wodę — powiedział cicho.
— Następnym razem zapytaj się kogoś, żeby zabrał cię nad ocean. — Pokiwał łbem. To nie był zły pomysł. Był nawet bardzo dobrym pomysłem, ale wiedział, że nic z tym nie zrobi. Ocean był jego miejscem. Mógł tam zaprowadzić jakieś specjalne osoby, ale na pewno nie dorosłego. To nie tak, że dorośli byli źli. Wielu dorosłych było bardzo, bardzo fajnych. Jazgot bardzo lubił spędzać z nimi czas. Tylko może nie tam. Jedynym dorosłym, którego chciał tam zabrać, była mama. Na razie to się nie mogło zdarzyć, ale kiedyś.
— Może nie nad morze, ale chciałbyś gdzieś ze mną pójść? Na śmietnisko na przykład? — Śmietnisko było fajnym miejscem. Nie tak jak Cmentarz, bo było tam głośniej, ale fajnym. Tylko niezbyt chciał chodzić tam sam, bo słyszał, że można łatwo sobie coś zrobić. A wtedy musiałby iść do Leonisa. Nie chciał iść do Leonisa, Leonis gadał dziwne rzeczy, jeśli zdawało mu się pytania i śmierdział. Oczywiście nigdy tego mu nie powie.
— Powinienem iść na zwiad z Ikrą…
— A nie, to dobrze. Przepraszam. — Skulił się. — Przepraszam, nie chciałem zajmować ci czasu.
— Spokojnie, nic się nie stało. — Uśmiechnął się pies. — Jak będziesz chciał się pobawić, to możesz do mnie przyjść.
— Dzięki — odpowiedział. Wujek Dym był w porządku. Nie tak bardzo jak wujek Richie, ale w porządku. Uśmiechał się normalnie, nie tak, jak niektórzy. Ale nadal uważał, że Dym mówił tak tylko dlatego, żeby nie było mu smutno. Nadal, to było miłe. On był miły.
Jazgot wiedział, że kiedyś spędzi z nim czas. Kiedyś. Na razie postanowił trzymać się granic domu i nic nie robić. Nie wychodzić. Zdecydowanie nie wychodzić.
Udało mu się wytrzymać w tym przyrzeczeniu przez dwa dni.
~***~
— Chcesz się pobić? — zapytał Dyma, stając przed nim. Większy pies spojrzał na niego zaskoczony.
— Jestem od ciebie silniejszy.
Tak wiem, o to chodzi, pomyślał.
— Chcę potrenować — powiedział zamiast tego. Był niski, był młody i nigdy jeszcze nie walczył, nie naprawdę. Wiedział za to, że już większy nie urośnie i jeśli nie zrobi czegoś ze sobą, to wszystko, co czuł, go rozsadzi.
— A twój mentor?
Wiedział, że to pytanie padnie, ale nie chciał go usłyszeć. Kasztan był miły i łagodny. I spędzał z Jazgotem więcej czasu, niż pewnie chciał. Tłumaczył wszystko spokojnie i powoli, więc był wszystkim, czego uczeń mógł chcieć od mentora. Mimo to ciągle nie polowali, a Jazgot nie chciał go pośpieszać. To w końcu bardzo ważny obowiązek każdego wojownika, musiał odpowiednio wyszkolić się, zanim w ogóle zacznie naukę. Wiedział to, rozumiał.
Posłusznie robił, co mu kazano, nawet jeśli oznaczałoby to bieganie dookoła budynku.
Nie musiał tego robić, jakby ktoś był zainteresowany. Nie należał do najszybszych psów, ale nie był wolny. Był niezbyt zręczny. Kasztan zabierał go na wysypisko, bo tam dało się znaleźć wszystko. Ustawiali mu drewniane pałąki na podwyższeniach i miał próbować z nich nie spaść. Spadał za prawie każdym razem. Było nisko, nie bolało, wracał do zadania. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, póki trening się nie kończył. A czasem próbował skakać między pachołkami i nie wpaść na żaden. To były te gorsze dni, gdy miał mniej sił. Wierzył, że pewnego dnia będzie jak wojownicy. Będzie szybki i zręczny. Chociaż Richie też taki był i co mu to dało?
To były dobre godziny, bo wtedy o niczym nie myślał. Wykonywał polecenia, męczył swoje ciało i uśmiechał się za każdym razem, gdy napotkał spojrzenie mentora. Kasztan o nic nie pytał. Jazgot był mu za to wdzięczny, bo bardzo nie chciał rozmawiać.
— Jazgot?
— Hm?
— Co z twoim mentorem?
— Jest zajęty. Chcesz się poruszać czy nie? — zapytał. Bo Dymowi nic się nie stanie, jeśli Jazgot trochę mniej uprzejmy będzie niż zwykle. Dym zawsze był dla niego miły i nie był mentorem. Nie mógł go porzucić.
— Właściwie to chciałem się przejść poza tereny klanu. Może chciałbyś ze mną?
Prawie zadrżał. Wyjść poza okolice bloków. Nie robił tego od… od kiedy znaleźli Go. Wśród blokowiska, gdzie otaczały go inne psy, było bezpiecznie. Chociaż, właściwie to, kto to mógł zapewnić? Skąd miał wiedzieć, czy ktoś nie wedrze im się do domów?
A mimo to, myśl o opuszczeniu bezpiecznych ziem Bezgwiezdnych napawała go strachem. Przecież on się nie obroni. Dym też go nie obroni. Kiedy sytuacja robi się paskudna, przecież każdy liczy na siebie.
Nie chcę z tobą iść, pomyślał, ale wujek… ale Klematis odchodzi, Richie nie żyje, a mi ciągle śni się krew Płonącego Zachodu na łapach.
Nie chce, ale jeśli jeszcze raz będę płakać przez sen, wyślą mnie do Leonisa. I jest Miękka, ale ona nie jest Klematisem. A ja Richie nie żyje, widziałem jego zakrwawione ciało, chociaż oni bardzo tego nie chcieli.
A ja muszę robić cokolwiek, bo inaczej będę o tym wszystkim myśleć.
— Do parku — zaproponował, bo park był neutralny i na tyle daleko od Ventusa, że nie powinien nikogo spotkać.
— Dobrze — zgodził się Dym. Ruszył, a za nim Jazgot na ciężkich łapach, który bardzo nie chciał być sam, a jeszcze bardziej nie chciał być z kimś bliskim, dlatego wybrał niemal nieznajomego.
<Dym?>
[1245 słów: Jazgot otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia i 4 Punkty Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz