17 stycznia 2021

Od Klematisa CD Irysowego Serca

Śni mi się matka.
Wzdłuż kręgosłupa przebiega mnie dreszcz; Gwiezdni mnie do siebie wołają. Są coraz bliżej, wskazują kolejne znaki, żeby nie powiedzieć wprost o moim losie.
Jej rdzawe futro pobłyskuje srebrem. Imię matki nagle wydaje się adekwatne do jej wyglądu: srebrzyste iskierki tańczą na jej sierści, wywołując iluzję zroszonego poranku. Ciepły uśmiech kwitnie na wargach Zroszonej Stopy, a na ten widok przez całe moje ciało przebiega wstrząs, jak gdybym został trafiony deszczem tysiąca rozżarzonych iskierek, które jednak, zamiast wywoływać ból, koją wszystkie moje nerwy.
Matka często się uśmiechała. A przynajmniej starała się często uśmiechać. Za każdym razem, kiedy szczerzyłem do niej swoje drobne, szczenięce kiełki, odwzajemniała mimikę niczym wzorowa marionetka. Całą jej postać mógłbym porównać właśnie do kukły — pozornie wyglądającej żywo, ale martwej bez pociągania za sznurki. Tymczasem teraz jej migoczące odbicie wyglądało żywo, jakby stała obok mnie w kwiecie wieku, kiedy była jeszcze tą żywą uczennicą, o której wspominał klan na jej pochówku. Widok szczerej matki dziwi mnie na tyle, że wyciągam w stronę suki łapę, ale kiedy próbuję ją dotknąć, obraz rozmywa się i ucieka daleko przed moimi oczami.
— Mamo? — pytam pustkę.
Czuję na swoim karku intensywne spojrzenie, ale kiedy odwracam się, nic za mną nie ma. Dopiero kiedy patrzę za siebie, zdaję sobie sprawę, gdzie właśnie się znajduję.
Drzewa łypią na mnie spod kwitnących zielenią koron. Strumień koi szeptem mój słuch. Chociaż jako dziecko na widok matki, a co gorsza, uśmiechniętej matki, potrafiłem wpaść w niekontrolowany płacz, teraz czuję się zrelaksowany, jak gdybym cofnął się do czasów pierwszych dni w żłobku, nieskalany rozdarciem Zroszonej Stopy.
Szuwary szeleszczą cicho. Spomiędzy nich wyłania się przyprószona kropelkami wody głowa Zroszonej Stopy, która nie przestaje się uśmiechać. Odwraca się na pięcie, machając zachęcająco ogonem, więc podążam za nią, zagłębiając się w świat świszczących trzcin.
Matka staje dopiero na środku dawnego obozu Flumine. Próbuję się przybliżyć, nie dowierzając, że to naprawdę ona — prędzej byłbym skłonny uwierzyć, że to ja umarłem we śnie i Zroszona Stopa właśnie prowadzi mnie przed sąd Coelum, niźli spodziewać się, że matka będzie promiennie się uśmiechać. Wraz z moim krokiem suka odsuwa się, co upewnia mnie w tym, że to właśnie ona; nie dotykaj mamy. Mama nie lubi dotyku. Mama zrobi ci krzywdę, jeśli się przytulisz.
Stajemy nad wolno posuwającym się strumieniem. Nasze pyski odbijają się w tafli, oba tak samo rude, ale ten jeden, uśmiechnięty od ucha do ucha, rozpływa się mgliście w nurcie, rzucając w wir rzeki liczne iskierki.
— Podążaj drogą ojca, Korzeniu — szepcze Zroszona Stopa.
Sierść jeży mi się na grzbiecie. Odwracam wzrok od strumienia, z istnym przerażeniem w oczach wpatrując się w matkę, ale jej mina absolutnie nie chce zrzednąć, jakby w ogóle nie żałowała wypowiedzianych słów. Zroszona Stopa nagle stała się tym samym mglistym odbiciem, które przed chwilą widziałem na jej miejscu; nieprawdziwe, uciekające przed prawdą, zakłamane i zagubione we własnej przeszłości. Tego chciała właśnie matka? Wychować kolejne lisie łajno pokroju Błotnistego Żaru?
Zanim rzucę w nią stek pytań, niekontrolowanie wpadam do rzeki. Fale zalewają moje płuca, odbierając dech i zagłuszając otoczenie. Łapami młócę nurt, ale zamiast się wynurzyć, zapadam się głębiej w toń.
 
Nabieram w płuca haust powietrza. Mam wrażenie, że tracę oddech, nawet pomimo szybkiego oddechu. Wbijam pazury w ziemię, ale zamiast poczuć pod łapami zimne błoto, szpony z piskiem przecinają marmurową posadzkę.
— Korzeniu…? — ciepły głos Irysowego Serca próbuje przywrócić mnie na miejsce. — Hej, Korzeniu, ćśś…
Otwieram szeroko oczy. Obraz rudego futra nie przemija, ale na miejscu matki rysuje się sylwetka Rysy, która z niemym przerażeniem intensywnie się we mnie wpatruje. Łapa na łapie, przybliża się tak bardzo, że czuję jej oddech na futrze.
— Coś się stało?
Jej oddech śmierdzi gorzko, ale nie mówię tego na głos, coby nie urazić damy. Zapewne to nie przez złą higienę jamy ustnej, a wydarzenia poprzedniego dnia, które doprowadziły nas właśnie tutaj. Wydają się zamazanym obrazem, jak roziskrzone odbicie w strumieniu. Oddychaj, Klematis. Iryska. Musisz pomóc Irysce, pamiętasz? Jest chora.
Mrugam kilkukrotnie, próbując odgonić wspomnienie snu. Irysowe Serce na tle naściennych malunków i witraży stworzonych przez Dwunogów wygląda zdrowo, jakby poprzedni dzień wcale się nie wydarzył. Może to też tylko mi się przyśniło?
— Zły sen — rzucam. — Jak się czujesz?
— Trochę boli mnie głowa. No i czuję się, jakbym miała cały dzień wyrwany z pamięci.
— Całowałaś się ze mną, jeśli nie pamiętasz — wypalam.
Irysowe Serce odsuwa się gwałtownie, mierząc wzrokiem marmurowe otoczenie.
— Czekaj, czy my…?
— My co?
— No… wiesz… — Wbija wzrok w podłogę. — Czy całowanie skończyło się na czymś więcej?
— Eee… chyba cię przytuliłem.
— I?
— Zasnęliśmy.
Wzdycha głośno z wyraźną ulgą.
— Nie powinniśmy tutaj być. — Rozgląda się z niepokojem po Kościele. — W sensie… ja nie powinnam. Ty jesteś przecież Bezgwiezdnym.
Zwieszam głowę. Nie jestem pewien, czy wolałbym, żeby Irysowe Serce uważała tereny Bezgwiezdnych za swój dom, czy żebym ja wrócił do swojego prawdziwego domu. Nieważne, czy mieszkamy w lesie, czy w mieście, moje serce może ciągnąć mnie do Flumine albo do Iryski, albo, co gorsza, do obu tych rzeczy na raz.
— Powinnam iść — odzywa się ponownie, kiedy odpowiada jej niezręczna cisza połączona z moim natłokiem myśli. — Nie, muszę iść.
— Odprowadzę cię — mówię stanowczo, stając na cztery łapy.
Ku mojemu zdziwieniu, nie protestuje. Jednak w jej oczach skrzy się coś na wzór żalu, jakby wcale nie chciała stąd odchodzić, albo wręcz przeciwnie, nie chciała odchodzić ode mnie. I choćbym miał okłamywać swój los przed samymi Gwiezdnymi, będę wykorzystywać każdą chwilę, aby spędzić ją przy boku Irysowego Serca.
Podczas drogi do Flumine Rysa co jakiś czas przerywa moje zahipnotyzowanie myślami, żeby zapytać, co działo się w nocy. Dopiero kiedy drąży temat, zdaję sobie sprawę, co mam na myśli; czując, że moja skóra niemal płonie z zawstydzenia, muszę jak najdokładniej wytłumaczyć, że jestem dżentelmenem, choć przez chwilę mam ochotę się obrazić, że Irysowe Serce w ogóle śmie w to wątpić.
Oboje nie rozumiemy, jaka jest możliwość choroby trwającej przez jeden dzień. Przecież jeszcze niedawno Iryska przeżywała przeziębienie, które zniosła dzięki pomocy Podgrzybkowej Sierści (i mojego lubczyku z miodem). Albo była suką o naprawdę niewielkiej odporności, albo teoria Leonisa o zatruciu przez Dwunożnych mogłaby mieć sens. Przechodząc przez bramy parku, oboje uznajemy, że żadne z nas nie jest medykiem… jakkolwiek mało skłonni bylibyśmy uwierzyć na słowo Leonisowi.
Kiedy mamy przekroczyć granice terenów neutralnych, zmierzając ku obozowisku Wodnych, Irysowe Serce staje mi na drodze, nos w nos z moim pyskiem.
— Dziękuję, że się mną zająłeś, kiedy byłam chora — mówi. Jej głos lekko drży, a ja walczę ze sobą, żeby znowu się do niej przytulić, tak, jak dotrzymywałem jej towarzystwa tej nocy. Mam jednak wrażenie, że Rysa celowo nie chce, żebym postawił łapę na terytorium Wodnych, więc jedynie świdruję ją tęsknym wzrokiem, chcąc, żeby kolejne spotkanie już nadeszło, a wraz z nim promienny uśmiech na wargach Iryski. Uśmiech wywołany moim widokiem.
— Drobiazg — mamroczę, wyszczerzając się półgębkiem. Irysowe Serce szturcha mnie delikatnie mokrym nosem na znak pożegnania, po czym bezsłownie odwraca się i kieruje w stronę Starego Domu.
Część mnie chce iść za nią. Wrócić do swojego domu. Część wie, że jestem teraz potrzebny gdzieś indziej, bardziej nawet, niż Irysowemu Sercu, która przecież otacza się tak ważnymi dla niej członkami klanu.
Część mnie wie już co robić.
 
Nie owijam w bawełnę, wkraczając do starego blokowiska.
Wskakuję na mebel, stary i zakurzony, porzucony przez Dwunożnych, jak całe to miejsce ogółem. Na tym piętrze klan rozbudował legowiska wojowników. Po raz pierwszy stałem na tym miejscu, kiedy zwoływałem Bezgwiezdnych na mianowanie jednego z uczniów. Kiedy będzie ostatni raz?
— Niech wszystkie psy wystarczająco dorosłe, by samodzielnie polować, zjawią się tutaj pod eee… Zakurzonym Meblem na zebranie!
— Och, daruj sobie te kodeksowe formułki! — słyszę wrzask Leonisa zza ściany, który zapewne koczuje w siedzibie medyka. Nie wiem, czy większe zdziwienie jest moje, czy byłoby (gdyby postanowił ruszyć leniwy zad i wykonać polecenie lidera) Leonisa, bo pod miejscem roboczo nazwanym Zakurzonym Meblem stłaczają się głodni informacji Bezgwiezdni. Najwyraźniej zasady wpajane do głów od dziecka, nawet jeśli zaburzone niewierzącym postrzeganiem świata, nadal ich zobowiązują.
— Jak pewnie wiecie, do tej pory zajmowałem się klanem w pojedynkę — zaczynam. — Jednak… uznałem, że to pora na wybór zastępcy. Zdałem sobie sprawę, że mogę odejść niespodziewanie, a nie mogę dopuścić do tego, żeby wśród Bezgwiezdnych zapanowała anarchia.
— Oby zapanowała, ty kretyńska kupo futra, niech żyje anarchia! — chyba nie muszę być narratorem, żeby każdy wiedział, kto to powiedział.
Wśród Bezgwiezdnych falą rozbiegają się szepty. Część psów spina się czujnie. Część rozgląda się dookoła, jakby nie dowierzali, że ich jakże samowystarczalny lider w końcu wyraził chęć na odrobinę pomocy. Pomruki krążą między sobą, tworząc pomiędzy psami zakłady o porcję zwierzyny, który z nich zostanie wybrany na zastępcę klanu.
— Nową zastępczynią przywódcy Bezgwiezdnych zostanie Miękka.
Co niektórzy wyrażają dezaprobatę. Najwyraźniej werdykt ich zaskoczył, choć niekoniecznie samą Miękką, która smukłym ciałem przepycha się pomiędzy psami, już po chwili stając ze mną oko w oko. Muskamy się nosami na znak zapieczętowania moich słów, ale pysk świeżo mianowanej zastępczyni nie wyraża żadnych emocji. Nie, żebym był zdziwiony. Być może wybrałem Miękką właśnie dlatego, że posiadała to, czego ja nie miałem — potrafiła zachować spokój, odejść na bok, przemyśleć, a przede wszystkim działać za siebie, nie przejmując się opinią innych. Targa mną niepewność, czy dokonałem dobrego wyboru; jeśli zniknę Bezgwiezdnym z widoku, los wszystkich moich bliskich zostanie w łapach Miękkiej. Nawet jeśli odejdę, kawałek serca zawsze pozostanie z gromadą psów, którzy zerkają w przyszłość, zamiast krążyć wokół własnej przeszłości. Najwyraźniej ja, rozdarty pomiędzy starym domem i starą przyjaciółką (zauroczeniem? Partnerką? Wkrótce-partnerką-jeśli-nie-okażę-się-skończonym-idiotą?), nie pasuję do świata skupionych na własnym losie Bezgwiezdnych.
Kiedy zebranie się kończy, Miękka nawet nie zamienia ze mną słowa. Oboje tego nie potrzebujemy — ona wie, że ani ja, ani ona, nie chcemy bezsensownych słów otuchy. Zamiast tego wpycha się w krąg wojowników i surowym tonem wydaje dyspozycje dotyczące zaplanowanych patrolów i polowań.
 
Dzień kończy się bezsennie. Pierwszy raz od dawna mam ochotę działać; mimo tysiąca potyczek od początku całej tej dziwnej relacji z Irysowym Sercem, wiem w końcu co robić.
Księżyc oświetla mi drogę, kiedy wymykam się z obozu. Tęsknym wzrokiem rzucam za siebie — jeszcze nie teraz. To jeszcze nie jest ostatnie wspomnienie obozu Bezgwiezdnych i otaczających mnie ciepłych pysków, które uważają mnie za przywódcę. Mimo wszystko zacieram poszerzającą się pustkę w sercu i staję przed drzwiami Starego Domu.
Uderzenie serca później umięśnione łapy dociskają mnie do ziemi.
— Korzeń?
Mrugam, po czym strzepuję z siebie spływającą ślinę napastnika.
— Wujek Burzowe Gardło?
Wlepia we mnie wzrok. Wygląda na podobnie rozdartego, co ja; patrzymy na siebie w niezręcznej ciszy, nie wiedząc, co mamy zrobić. W końcu wojownik odsuwa się, pozwalając mi wstać.
— Co ty tu robisz?
— Mam ważną wiadomość dla waszej zastępczyni.
Marszczy czoło, zaniepokojony moimi słowami.
— Jeśli to coś tak ważnego, obudzę cały klan, w trzy uderzenia serca będziemy gotowi do obrony i…
— Nie, nie, nie ten rodzaj ważnej wiadomości. — Zwieszam łeb. Trzask śniegu rozlega się w nocnej ciszy, kiedy wbijam pazury w ziemię.
Burzowe Gardło zawsze był surowy. Słynął z napastowania szczeniaków w żłobku, twierdząc, że zamiast obijać się na nudnych zabawach, powinny już uczyć się od uczniów i wojowników o życiu w klanie. Prawił morały na lewo i prawo, jakby był idealnym przykładem Wodnego, a trzeba przyznać, że większość Flumine miała do niego nastawienie raczej sceptyczne. Niezaprzeczalnie nikt nie wątpił w jego niezachwianą lojalność, ale osobowość pozostawiała wiele do życzenia.
I byłem też ja. Początkowo nie znosiłem przyszywanego wuja jak reszta szczeniaków w moim wieku, wystawiając język do łatwo denerwującego się wojownika za każdym razem, kiedy postanowił rozkazywać młodszym od siebie Wodnym. A potem coś w jego nastawieniu się zmieniło, choć niekoniecznie w stosunku do innych, a konkretnie do mnie. Być może to wtedy go polubiłem; kiedy Flumine omijało na wpół spalonego mnie w legowisku medyka, szepcząc coś o morderczej matce i genach, Burzowe Gardło przychodził codziennie, pytając napastliwie o to, jak się czuję i czy czegoś od niego potrzebuję, mimo że wcześniej nasza relacja ograniczała się do krótkiego: „patrz, jak polujesz, ty Korzenny Futrzaku! Za moich czasów uczniowie w trzy uderzenia serca potrafili złapać całe stado borsuków!”.
— Wchodź — rzuca. Nie patrzy na mnie nawet przez chwilę, kiedy wkraczam do obozu, przemykając po drewnianych schodach do legowiska wojowników.
Irysowe Serce śpi z pyskiem ułożonym na łapach. Zakradam się do rudej i pacam ją delikatnie w głowie, nie wpadając na lepszy, bardziej dystyngowany sposób, żeby ją obudzić.
— Nie dzisiaj, Wojownicza Łapo… — mamrocze przez sen, odwracając się do mnie tyłem. — Daj mi się chociaż raz wyspać, do stu Dwunożnych, ja przecież zgodnie z kodeksem nawet nie mam już ucznia…
— Irysko — szepczę, pochylając się nad jej uchem.
— Nie, Korzeniu, dzieci zrobimy później… — ciągnie nie do końca przytomna. — Nie, futrzaku, nie nazwiemy synów Tytoń i Pieniek.
— Irysko, wstawaj, to sprawa życia i śmierci…
— Tytoniowy Pieniek też nie, rudy głąbie!
— Na Gwiezdnych, do dzieci w końcu nie dojdzie, jeśli się nie obudzisz!
Odwraca do mnie pysk. Mruga kilkukrotnie, próbując odgonić senność, a ja modlę się do Gwiezdnych i wszystkich możliwie istniejących bóstw, żeby nie usłyszała mojej idiotycznej paplaniny.
— Gdzie? Co? Jak?
Nie wiem, jak wysokiego poziomu sięga mój urok osobisty, ale zanim Irysowe Serce dostanie odpowiedź na swoje pytania, opuszczamy Stary Dom, żeby kierować się w stronę Kościoła na terytorium Bezgwiezdnych. 
<niech żyje anarchia>
[2163 słowa: Klematis otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz