(przed odejściem Klematisa z Bezgwiezdnych)
Przez chwilę Klematis miał wrażenie, że to sen. Sceneria przypominała jego koszmar: powrót do czasów, kiedy wspólnym wrogiem klanów stał się Quintus, mordując psy bez wyraźnego powodu, jakby każdy wojownik był tylko przeszkodą do pokonania. Nigdy nie wiedział, co chcą tym dokonać; świetnie, położyli w pojedynkę cztery klany, ale co dalej? Co działo się w lesie po ich odejściu?
Odkąd zjawili się w mieście, nie mieli większych wrogów. Między klanami krążyły plotki, jakoby Flumine i Industria mieli problem z włóczęgami, ale Klematis do tej pory myślał, że — dopóki, rzecz jasna, nie zdecyduje się opuścić Bezgwiezdnych — jego klanu to nie dotyczy. Panoszący się włóczędzy zamieszkiwali drugą stronę miasta, a niewielkie otoczenie śmietniska, ludzkiego Kościoła, cmentarza i obozu leżały na takiej granicy, że nawet Dwunożni nie przepadali za poruszaniem się po tych terenach. Teraz na jego oczach zupełnie nieznajomy pies zamordował kogoś, kogo Klematis uważał za swojego przyjaciela, jak zresztą całą zgraję ateistycznego klanu. Wezbrał w nim gwałtowny gniew, uporczywie szukający wyjścia. Co Richie im zrobił, żeby w ogóle śmiali go zaatakować? Dlaczego odebrali mu życie tak łatwo?
Zatopił pazury w śniegu. Był gotowy do skoku; przez chwilę chciał zrobić włóczędze to, co on zrobił jego przyjacielowi, ale zdał sobie sprawę, że do czasu musi się powstrzymać. Był liderem, nie mógł sobie pozwolić na kroki, które zaważą na czyimś życiu, a nawet jeśli o swoje nie dbał zbyt szczególnie, nadal pod opieką miał Szramę.
Musnął ją ogonem, kiedy zobaczył, że suka stanęła, jakby skuta lodem. Chciał ją przywrócić do porządku — jeśli przynajmniej jedno z nich straci nad sobą panowanie, zaślepione chęcią zemsty za Richiego, żaden z nich nie wyjdzie z tego cało.
— Jest nas za mało do walki — wymamrotał do pręgowanej, chowając się w kępie oszronionego gąszczu pokrywającego pagórek. We Flumine uczono go, jak wykorzystywać okalające rzekę otoczenie, żeby móc skutecznie skrywać się w trzcinach. Nigdy nie sądził, że taka umiejętność przyda mu się w betonowym mieście, ale ucieszyło go to, że Szrama, mimo że wywodziła się z zupełnie innego rodu, podłapała jego metodę.
Obserwował. Czuł się jak zamarznięta rzeka, a jedynym momentem, kiedy faktycznie się poruszał, było miarowe zaczerpnięcie oddechu. Śnieżne płatki oblepiły jego futro jak samotny posąg w ludzkim parku, ale Klematis otrzepał się dopiero wtedy, kiedy do jego nosa przestał dochodzić nieznajomy zapach włóczęgów.
Rzucił się przez krzewy, pędząc w stronę zaśnieżonego ciała. Richie wyglądał, jakby spał, skąpany w ciepłej krwi, która kontrastowała z jego coraz zimniejszym ciałem. Spomiędzy burych, wilczych włosów można było dostrzec przebiegającą krwawą bliznę, która uderzeniem przechodziła wzdłuż jego szyi. Krew wyciekająca spomiędzy warg jedynie upewniała go, że to wszystko nie było wyobraźnią płatającą Klematisowi figle.
Korzeń przysiadł, nawet nie dotykając martwego ciała Richiego. Wpatrywał się w nie tępym wzrokiem, pogrążony w myślach, które w zasadzie nie łączyły się w jedność, przepychając się wzajemnie w natłoku jego głowy. Myślał, ale nie wiedział, o czym dokładnie myśli; wszystko wydawało się zamglone, jakby znowu zemdlał, ale zimny wiatr smagający jego rude futro sugerował, że jest całkowicie przytomny.
— Gwiezdni… Gwiezdni się nim zajmą — wycharczał.
Od razu wydało mu się to naiwnym stwierdzeniem. Żaden z nich nie wiedział, co działo się z Bezgwiezdnymi po śmierci. Zresztą, nawet gdyby znaleźli na to wyraźne dowody, nie udałoby mu się przekonać reszty ateistycznego klanu do swoich racji. Po wojnie z Quintusem przy życiu trzymała go myśl, że pewnego dnia spotka się z dawnymi przyjaciółmi, zachwiana przez otoczenie niewierzących psów. Po raz pierwszy odkąd zjawili się w mieście, uderzyło go, że tak naprawdę mógł się zupełnie mylić. Czy Gwiezdni pozwoliliby na to, żeby Richie po prostu rozpłynął się w pustce? Pozwoliliby na to, żeby wszyscy o nim zapomnieli, jak gdyby nigdy nie istniał?
Czuł się słaby. Nie był Gwiezdnym, żeby przewidzieć, co mogło się stać, ale dręczyło go poczucie winy, że znajduje się na niewłaściwym miejscu. Niekoniecznie przez to, że chwilowo utracił swoją wiarę i tym razem nie dlatego, że sercem dalej należał do Flumine. Dlaczego pozwolił na to, żeby Richie umarł? Czy gdyby nie spanikował wtedy na cmentarzu, zjawiliby się na pomóc Richiemu chwilę wcześniej? Jakim cudem, jako pieprzony lider, nie potrafił dopilnować, żeby patrol ostał się w całości, nawet w chwili zagrożenia? Potrząsnął głową. Nie może być słaby, a przynajmniej nie teraz, dla Richiego.
— Zanieśmy go do obozu — mruknął, prostując się na czterech łapach.
Ze Szramą chwycili bezwładne ciało po dwóch stronach. Klematis ciągnął je pewnie, suka musiała włożyć nieco więcej siły w swoje chude łapy, ale oboje w milczeniu nieśli je przez śnieg, zostawiając za sobą szkarłatne smugi. Niczym taczka eskortowali należącemu się szacunek Richiego, a Korzeniowi w głowie kłębił się chaotyczny tabun żałoby. Co zrobią Bezgwiezdni, jeśli zobaczą ich martwego wojownika? Czy dochowają klanowej tradycji i spędzą czuwanie?
Nie powinien się tym martwić. Podchodził do tego zbyt surowo, jakby świat się kończył. Racja, w pełni jeszcze nie doszło do niego to, że już nigdy nie zobaczy jego wilczego pyska, ale Coelum miało dla niego inny los. Richie nie przepadł na zawsze i Klematis musiał w to wierzyć, żeby już do końca nie popaść w paranoję.
Przerażone spojrzenia Bezgwiezdnych wychylających się ze Starego Blokowiska upewniły go, że nie tracili swoich uczuć. Nawet Leonis, którego wiedza o emocjach była na poziomie samouczka z League of Legends, na widok krwawej plamy pozostałej z Richiego szturchnął Kurkę w szyję, żeby odwróciła głowę od ciała. Oboje byli medykami, w dodatku wrednymi, wzajemnie nienawidzącymi siebie medykami, ale widok śmierci każdego napawał tymi samymi uczuciami.
Jazgot zaskowytał, wpatrując się w ciało niemym wzrokiem. Kasztan próbował — tak samo jak Leonis — odwrócić jego uwagę, ale uczeń był zbyt zszokowany śmiercią ulubionego „wujka”, żeby choćby drgnąć. Klematis czuł się podobnie jak otaczające go bezgwiezdne pyski, ale mógł tylko patrzeć tępo w bezwładnego Richiego i oznajmić łamiącym się głosem pozostałym:
— Richie został rozszarpany przez włóczęgów podczas patrolu.
Poluj z Gwiezdnymi, chciał dorzucić. Zapewne w żałobnym chaosie nikt nawet nie zwróciłby uwagi na jego tradycyjne słowa, ale właśnie ze względu na ciszę, postanowił milczeć. Co niektórzy wojownicy zbliżali się jedynie do Richiego, żeby pożegnalnie trącić go nosem, ale Klematis nawet nie drgnął, utkwiwszy spojrzenie w zakrwawionym śniegu.
— Szramo — przywołał ją do siebie po kilku uderzeniach serca — wróć w miejsce naszego patrolu i ukryj ślady krwi. Włóczędzy nie mogą dostać się do naszego obozu. Nie oddamy Gwiezdnym już nikogo innego.
Nie bardzo skupił się na tym, czy wojowniczka postanowiła wykonać jego rozkaz, czy pozostała czuwać nad ciałem zmarłego. Położył się na śniegu, ignorując nieprzyjemne zimno, po czym ułożył pysk w futrze Richiego i wyłączył się od otaczających ich dwójkę Bezgwiezdnych.
Koniec wątku Klematisowego Korzenia i Szramy.
[1068 słów: Klematisowy Korzeń otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz