26 stycznia 2021

Od Laurencego CD Ciernia

Laurency autentycznie się wzruszył i gdyby nie ten niezbyt wygodny fakt, że był psem, najpewniej uroniłby łezkę. Albo dwie. Albo nawet trzy, jeśli Cierń jeszcze raz spojrzał na niego tym błagalnym wzrokiem.
Prawdę mówiąc, wiedział gówno o leczniczych właściwościach parówek — ba! — był skłonny podejrzewać, że te całe właściwości wcale nie istnieją, ponieważ przyzwyczaił się do tego, iż z reguły to, co dobre, z reguły wcale nie pełni innej funkcji jak smakowania co najmniej dobrze (czy ktokolwiek pił kiedyś prawdziwie dobry syrop? Albo połykał tak dobrą tabletkę, że aż pomyślał: „jaka dobra tabletka!”? Nie, i w tym tkwi problem). Schody zaczynały się, kiedy coś nie dość, że nie dawało absolutnie nic, to jeszcze wywoływało odruch wymiotny, ale od takich rarytasów trzy komórki mózgowe Lauriego na ogół starają się stronić. Parówki, w psiej opinii, należały do nadrzędnych posiłków, czegoś, czego wyczekujesz cały dzień — były trochę ambrozją, tylko w czterołapnym świecie. Uczucie towarzyszące jedzeniu parówki można było przyrównać do tego momentu w ciągu dnia, gdy wracasz zmęczony, po pracy, szkole, innych wyczerpujących zajęciach, zbędne skreślić, zdejmujesz buty, wcale nie przejmując się odorem, który lada moment się z nich wydobędzie, rzucasz zakurzony płaszcz, lub, według preferencji, kurtkę, na nieczyszczoną lata świetlne sofę, w jaką wrosły się już te kawałki pizzy upuszczone na nią w zeszłym tygodniu, a orzeszki, które miesiąc temu wpadły ci gdzieś pod kanapę, wydają z siebie odgłosy wojenne, przygotowując się do bezpośredniego starcia z kotkami z kurzu, żeby następnie podbić cały salon (finałowy przeciwnik to najpewniej osada z pustego pudełka po chińszczyźnie), a ty po prostu płyniesz, lawirując między futrynami, aby następnie, z całą możliwą siłą, rzucić się na łóżko i z impetem przypieprzyć w ramę łóżka — ale wcale o to nie dbasz, bo sen sprawia, że powieki, mimo bólu, i tak kleją ci się niemiłosiernie. Błogość towarzysząca tym okolicznościom to coś, czego doświadczanie powinno stanowić naszą rutynę. Zupełnie tak, jak jedzenie parówek. Gdyby Laurency został liderem, nawiązałby porozumienie z jakąś parówkową hurtownią — ochrona przed złodziejami parówek w zamian za dożywotnie dostawy dla Bezgwiezdnych. Zwycięstwo dla gejów.
„Lecznicza parówka” dudniła mu w głowie, odbijając się od ścianek przestronnego, ale zupełnie pustego umysłu, a te nieszczęsne trzy komórki ganiały za nią, przepychając się, jakby którakolwiek miała szansę. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że Laurency nie mógł znaleźć odpowiednich słów, żeby nie zabrzmieć równie wariacko, co Cierń. Uporządkujmy fakty, zróbmy listę. Pan Chmurka pochłonął śnieg i zaproponował, nie, poprosił, żeby Laurie, wspólnie z nim, zjadł parówkę. To była najbardziej romantyczna rzecz na świecie. I równie mocno przerażająca. Cierń był w zasadzie dosyć przerażający i Laurency dostawał gęsiej skórki za każdym razem, kiedy ten drugi coś do niego mówił, ale powtarzał sobie, że zawsze mogło być gorzej. Mógł go zjeść. Albo poświęcić swoim bożkom. Albo skrytykować jego parówki tak, żeby zrobiło mu się przykro.
Pan Chmurka stał tak blisko, że niemal stykali się piersiami. Laurie patrzył na niego z milczeniem.
— Chcesz zjeść ze mną parówkę? — podjął w końcu, a jego głos brzmiał na dziwnie pełny nadziei. — Ale wiesz, co to znaczy? Zjedzenie z kimś parówki?
Cierń pokręcił łbem, mrucząc pod nosem słowa zaprzeczenia.
— Parówki wiążą, wiesz? Jeśli zjesz z kimś parówkę, nie możesz jeść jej z nikim innym — oznajmił konspiracyjnym tonem Laurency, nachylając się delikatnie, jakby zdradzał Cierniowi najpilniej strzeżony sekret na świecie. Prawdę mówiąc, Laurie nawet nie kłamał, przynajmniej nie umyślnie — nie traktował parówki jako czegoś zupełnie przypadkowego, z ulicy, co można w każdej chwili wziąć i zjeść, absolutnie nie. Był to towar ekskluzywny, prezent gwiazdkowy, o który trzeba było się postarać, o jaki musiał zabiegać, żeby przez ułamek następnego momentu delektować się smakiem przetworzonego z języków, gałek ocznych i innych, niechlubnych części ciała mięsa świni. — No wiesz, nie to, że tej samej, bo to oczywiste, że jak już ją zjesz, to jej nie zwrócisz, ale… następnym razem.
— Co takiego?
— Obiecujesz, że nie będziesz jadł parówek z nikim innym, tylko ze mną? — zignorował jego pytanie, prostując się. — Musisz mi obiecać, bo ja też nie jadłem parówek z nikim innym i będziesz pierwszy, więc musisz być ostatni — nie przestawał pleść bzdur wyssanych z pazura. Wyprężył się i uniósł łapę. — Obiecujesz, panie Chmurko?
Biały zdawał się skonsternowany, a Laurency zupełnie nie wiedział, o co mu chodzi. Był przecież poważny! Parówki nie były pierwszym lepszym ziemniakiem zwędzonym z rynkowego straganu, więc dlaczego Cierń spojrzał na niego w ten sposób? Hej, przecież przed momentem sam prosił go, żeby zjedli wspólnie leczniczą parówkę, więc dlaczego się zawahał?
„Zepsułem! Zepsułem, zepsułem, zepsułem! Teraz nie będzie chciał być moim przyjacielem” — panikował Laurie.
— Lecznicze parówki…
— Obiecuję! — wypalił nieoczekiwanie Cierń, aż Laurency odchylił łeb do tyłu. Nie minęła chwila, a jego oczy zapłonęły szczerą radością, wyszczerzył swoje krzywe kły i, zaskoczony, poklepał Chmurkę po boku. — Potrzebuję leczniczej parówki dla niego. — Wskazał na odśnieżony krzew. „Jest głupi tak jak ja. Dogadamy się” — przekonywał samego siebie Bezgwiezdny.
— Zapamiętaj, gdzie jest, żebyśmy mogli tu później wrócić. Po parówki, to jest, lecznicze parówki, musimy iść do miasta. Trochę to daleko, ale warto, mówię ci! — zapewnił Ciernia Laurie, nieustannie klepiąc go po boku.
— Mógłbyś…
— A, tak! — parsknął speszony, zdejmując łapę z puchatej sierści. — Masz rację. Wybacz.

Żaden z nich tak naprawdę nie wiedział, co dokładnie się przed momentem zadziało, więc Laurency, korzystając z chwili nieuwagi i zdezorientowania, popchnął Ciernia, nakierowując go ku miastu. Mieścina tętniła życiem o każdej porze roku; wojownik starał się nie martwić o to, czy znajdą jakiegoś zupełnie nieświadomego zagrożenia dzieciaka z hot dogiem dłuższym od uda tego półtorametrowego pojemnika na jedzenie. Pies zastanawiał się nad powiedzeniem Cierniowi, czym właściwie, tłumacząc nazwę, jest hot dog, ale zrezygnował w ostatniej chwili, zbyt przestraszony wizją przerwania ich małej schadzki. Przedziwnej schadzki, która, na dobrą sprawę, wzięła się zupełnie znikąd. Ale Laurie nie narzekał. Laurie nigdy nie narzeka.
Skulił ogon, kiedy usłyszał klakson gwałtownie zatrzymującego się samochodu. Cierń zdążył odzyskać rezon i wydawał się już nieco bardziej opanowany, niż gdy błagał Laurencego o wspólne zjedzenie parówki — przemknął ulicą, wyprzedzając łaciatego o co najmniej kilkadziesiąt centymetrów.
— Musimy się pospieszyć! — wołał do Lauriego wyraźnie w próbach pospieszenia go. — Gałązki mogą się połamać, jeśli to… coś spadnie jeszcze raz. Podejście Ciernia do roślin było, w opinii Laurencego, urocze. Wariackie też, ale to podrzędna sprawa. Okazywał trochę zrozumienia — sam był ojcem i dreszcz go przechodził, kiedy myślał czasami o tym, co w tej chwili może wyprawiać Mlecz. Mlecz! Na Gwiezdnych, dlaczego Laurency zapomniał o Mleczu? Obiecał mu w końcu, że gdy tylko zaliczy owocny napad na Dwunożnych, prędko do niego wróci, żeby podzielić się łupami. Trzy komórki mózgowe Lauriego strzeliły sobie wzajemnie w twarze i bliskie były kompletnemu zrezygnowania z pełnienia swoich funkcji — Bezgwiezdny spróbował przywołać je do porządku, ustawić w rządku i ustalić plan działania. Prędko zorientował się, że decyzja, którą podjął, okazała się być co najmniej do bani, bo jak tylko postanowił od zaraz wrócić do swojego prowizorycznego schronu, natychmiast dopadło go poczucie, iż wcale tego nie chciał. To nie to, że szczególnie polubił Ciernia. Był tylko następną kulą sierści, jaka otworzyła do niego pysk i nie uciekła z piskiem, słysząc, jak niewiele interesujących rzeczy ma do powiedzenia. Odkąd tylko znalazł się w Bezgwiezdnych, nie uświadczył niczyjej szczerej przyjaźni i to mogło zakrawać o delikatną desperację, tak łudzić się, że tym razem będzie inaczej, ale cicho liczył na Ciernia i jego, jak sądził, dobre intencje. Mlecz mógł zaczekać.
Możliwe, że był zwyczajnie głupi, jednak to ta ewentualność, przed którą się wzbraniał.
Zaszli daleko, bo na główny plac, zanim udało im się znaleźć cokolwiek godnego uwagi. Laurency używał swojego niezawodnego wzroku emeryta i węchu przejechanego przez auto szczeniaka, próbując odnaleźć posiadacza jakiejkolwiek parówki, ale wszelkie próby spełzły na niczym — okazało się, że Porą Opadających Liści mało kto wybiera tego rodzaju przekąski i Dwunożni prędzej celują w gorące napoje albo ciepłe, pełnowartościowe posiłki w restauracjach, niżeli przetworzone świńskie penisy w sztucznej bułce, z czerwonym gównem imitującym sos pomidorowy i podejrzanie wyglądającą, białą mazią o ostrym, czosnkowym odorze. Laurie miał im to za złe, bo im mniej hot dogów dla psów, tym więcej dla dzieci. Do tego dopuścić nie zamierzał, ponieważ obiecał Cierniowi, że zjedzą wspólnie lecznicze parówki. Choćby miały to być najtańsze kabanosy z osiedlowego, poprzysiągł sobie spełnić daną obietnicę.
— Cicho, Burek — szepnął do pana Chmurki, kiedy schowali się za wielką, marmurową donicą ustawioną gdzieś na skraju placyku. Wysuszone liście szeleściły pod ich tyłkami przy każdym wykonanym ruchu, a w szczególności, gdy Laurency, testując ich wytrzymałość. Cierń starał się siedzieć tak, żeby nie niszczyć żadnego listka, więc stawiał łapy ostrożnie i wykręcał na wszystkie strony, patrząc ze współczuciem na te dokonujące swojego żywota pod Laurencym. Co jak co, ale jeśli liście szczerze pragnęły zostać zgniecione, najlepszą drogą ku temu było zniszczenie pod wpływem ciężaru Lauriego.
— Nie jestem Burek! — oburzył się Cierń, nie zaprzestając kręcenia się jak popieprzony. — A ty ich nie gnieć.
Laurency spuścił łeb.
— Za późno. Czas szykować akt zgonu, sprawdź godzinę. Który mamy dziś? Na moje oko siedemdziesiąte trzecie słońce w tym roku. A który rok? Może drugi. Jestem kretynem, nie powiem ci, która godzina. Nieważne, wiesz? Czas przeprowadzić rytuał. — Zaszurał tyłkiem o kostkę, łamiąc wpół następne liście. Cierń wydawał się jedynym cudem powstrzymywać niematerialne łzy, a brzdęk złamanego serca był słyszalny nawet z drugiego końca placu. — Słuchaj, zostaniesz tu, a ja… albo nie, słuchaj jeszcze raz, pójdziesz ze mną i zapolujesz sam, dobra? Spróbuj znaleźć hot doga, złap go w zęby i uciekaj, ile sił masz w łapach, w stronę tego wielkiego czegoś. — Wskazał na wieżę kościoła widocznego zza średniej wysokości kamienic. — Postaraj się nie przewrócić żadnego szczeniaka Dwunogów, bo najprawdopodobniej zaczną cię gonić i wyrwą sierść — przestrzegł. — Jasne?
— Właściwie to jak wygląda hot sog?
— Dog.
— Jeden pies.
— Jest żółty, podłużny i możliwe, że będzie z niego wystawać takie czerwone, albo różowe, śliskie coś, co pachnie jak stopy tych całych Gwiezdnych. Wyczujesz, ziomie, nie martw się. Teraz jasne?
— Jasne.
Spojrzał ku placowi.
— Nie musisz się bać, nic się nie sta-... panie Chmurko? — urwał, widząc, jak biały pies mknie w stronę tłumu hałaśliwych ludzi. Taktyka z liśćmi okazała się przydatna, bo Laurency nawet nie usłyszał, jak ten drugi podrywa się na równe łapy. — Panie Chmurko!

Jednak pan Chmurka miał go solidnie w dupie.
Złapał za hot doga jakiegoś dzieciaka idącego za rękę z wysokim, postawnym dwunożnym o przerażającym, wywiniętym wąsie, ogolonej, pewnie pustej głowie i milionem nieznaczących nic tatuażów rozwleczonych na całej długości jego ciała. Kiedy pojemnik na kaszę zaczął wydzierać się wniebogłosy, Dwunożny olbrzym zawtórował mu swoim basowym rykiem, ale mimo długich, krzywych kończyn nie dogonił lawirującego między tłumnymi grupkami ciapowatego gamonia, który nie przemyślał sprawy wystarczająco i naraził siebie i najpewniej Ciernia na pojmanie przez Hycla — doskonale znany mu wóz krążył akurat po okolicy, wydzielając z siebie ten obrzydliwy zapach spalenizny, więc Laurency tylko wyostrzał węch i wyostrzał, żeby w razie potrzeby, zawczasu, jeszcze zanim pętla zaciśnie się na jego szyi, móc uniknąć bezpośredniego spotkania ze starym grzybem z kucyczkiem i oddelegowania do schroniska. Nie wiedział jednak, czy doświadczenia Ciernia obejmują dziedzinę uciekania przed Hyclem. To niekoniecznie tak, że go nie doceniał — po prostu żył świadomością, iż nie każdy musiał liznąć wszystkiego. Zresztą, mógł być z każdego możliwego klanu, a wydawało się, że jedyni Bezgwiezdni nie bali się okupować miasta nawet po tym, jak przydzielono im tereny i nakazano grzać zady na zapchlonym złomowisku i w kościele. Swoją drogą, z tym złomowiskiem łączy się całkiem interesująca historia, w której Laurency wyewoluował w pokemona-handlarza, niemalże opychając komuś Mlecza.
Znaleźli się z Cierniem cudem i najprawdopodobniej gdyby byli nieco sprytniejsi, nie spotkaliby się w ogóle. Odwracając się na lewo i prawo, cofając, prąc do przodu i tak bez końca, zaliczyli niewielką kolizję. Obaj spojrzeli na siebie oczami wielkimi z ekscytacji. W przeciwieństwie do Cierniowego hot dog Laurencego nie był już hot dogiem — Bezgwiezdny kretyn pozbył się już niesmacznej bułki, po której nękały go gazy, wyrzucając ją gdzieś na krawężnik. Prędko przechwyciły ją bezdomne ptaki (czy uliczne ptaki mogły mieć dom?) i nim się odwrócił, pozostały po niej same okruchy. „Zrobiłem dobry uczynek. Zrobiłem?” — przeszło mu przez myśl, kiedy przyglądał się pustemu już miejscu, w jakim przed chwilą leżało nadgryzione pieczywo, ale prędko uzmysłowił sobie, że raptem kilkadziesiąt uderzeń serca temu gniótł liście swoim galaretowatym tyłkiem.
Paszewofha — wybełkotał do Ciernia. — Paszewofha pchnie rzak jebo — próbował przekazać mu coś w swoim własnym języku. Nieudane próby zwieńczył męczeńskim westchnieniem.
Ho?
Parzofla… pchnie… lak… njeo…
Ho?
Nieszaszne, irziemy. — Kiwnął łbem w stronę, skąd nadszedł biały. — Pajie Chmuszho.
Podreptali więc, z powrotem, tam, gdzie znajdował się krzak — przynajmniej tę lokalizację wskazywał ciągle przejęty Cierń. Laurencemu ciężko było przekonać szczęki, nad którymi wydawał się nie panować, że warto wstrzymać się jeszcze moment i zjeść parówkę wspólnie z panem Chmurką; jego pysk nie robił sobie z tego nic wielkiego, ponieważ już, chociaż niepospiesznie, wpijał kły w cienką skórę, przerywając ją w co najmniej dwóch miejscach i uwalniając zabójczo niesamowity smak. Jego komórki zmieniły się w trzy małe kabanosy, w oczach, zamiast źrenic, miał kabanosy i żołądek powoli zmieniał mu się w jedną dużą parówkę, gotowy pochłonąć samego siebie — coś ścisnęło go wewnątrz, gdy, chcąc powiedzieć coś do Ciernia, tylko nagryzł ją mocniej.
Laurency nie wiedział nawet, czy idą w dobrą stronę, mimo że starał się zaufać orientacji w terenie Ciernia. Szli dosyć szybko, więc jeśli się zgubili, najprawdopodobniej byli już daleko od swojego pierwszego celu.
Na szczęście dla, Laurie sam nie wiedział, czy siebie, czy Ciernia, na horyzoncie pojawił się dokładnie ten sam krzew, którego obraz zapisał sobie w głowie i zakluczył w odpowiedniej szufladzie ze szczególnie istotnymi sprawami. Rozejrzał się kontrolnie — na zachodzie widział rozległe pola, ośnieżone co prawda, ale o zbyt charakterystycznej budowie, żeby być chociażby łąkami. Na południe, za krzewem, rozciągał się mieszany las pełen wysokich drzew i ciężkich od śniegu gałęzi, które upodobały sobie uginanie pod ciężarem białego gówna, żeby zrzucać je prosto na łby zdenerwowanych serią nieszczęść i pogodą psów. Wschód z kolei okazał się wysokim wzgórzem. Przedziwne, że wcześniej go nie zauważył; możliwe, że zwyczajnie nie zwrócił na nie uwagi.
Nieoczekiwanie zapragnął wdrapać się na szczyt i tam, pod zadaszeniem, które Dwunożni nazywali altaną, zjeść parówki bez strachu, że lada moment odmrozi im poduszki. Wypuścił parówkę z pyska i prędko pożałował tego przedsięwzięcia — zanurkowała w mroźnym śniegu, najpewniej przemarzając do reszty. Zimne parówki są znacznie gorsze od ciepłych.
— Wejdźmy tam — zażądał.
Cierń odłożył i swojego kabanosa.
— Nie możemy! Niesiemy lecznicze parówki dla krzaka, muszę go nakarmić i…
— Wejdziemy na górę! — przerwał mu z tupnięciem łapy. — Teraz.
— Ale…
— Idziemy.
— Nie możemy! — powtórzył stanowczo.
— Panie Chmurko, bo się obrazimy.
— Krzak!
— Rozpłaczę się.
— Rozpłaczesz!
— Dokładnie, będziesz musiał mnie uspokajać. — Pokiwał łbem. — Idziemy.
— Nie! — zapierał się Cierń. — Nie rozumiesz, że musimy wyleczyć krzaczka? Och, już tyle na nas czeka, a ty guzdrzesz się, bo chcesz wejść na jakąś tam górkę. Mamy ważny towar i musimy mu go przekazać. Słyszysz mnie?
Laurency zaczął go ignorować i pokierował ku wzniesieniu. Ignorowany Chmurka stał się nieznośny, ponieważ ledwo Laurie oddalił się na trzy kroki, już krążył wokół niego, jak mantrę powtarzając, że muszą iść dalej i wypełnić swoją misję. Warczał i charkotał za Laurencym, ale szedł za nim posłusznie, jakkolwiek nieadekwatne do sytuacji jest to słowo.
— Nie słyszę cię, coś przerwało nam linię — odpowiadał mu niewyraźnie ciapowaty.
Koniec końców weszli na sam szczyt, a Laurencemu wydawało się, że ogłuchł. Właściwie, gdyby tak się stało, nie usłyszałby zdezorientowanego charknięcia Ciernia, który dopiero w tamtym momencie zorientował się, po długiej batalii, że zrobił dokładnie to, o co prosił go Laurie.
— Gdzie jest twoja parówka? — Usłyszał Chmurka, kiedy usiedli przed sympatyczną, drewnianą ławeczką skierowaną na wschód lub zachód, w zależności od pozycji siedzącego. Oni usadowili się tak, żeby podziwiać zaśnieżone krajobrazy wschodnie — Cierń nieco naburmuszony. — Nie mów, że zgubiłeś swoją parówkę!
W istocie, parówki Ciernia z nimi nie było. Laurency spojrzał na niego z politowaniem.
— Spoko, kolego, nie martw się tym. — Uśmiechnął się delikatnie. — To przecież żaden kłopot, no nie? Od tego ma się przyjaciół. Weź moją. Najwyżej zostawisz mi kawałeczek, żebyśmy dopełnili naszej umowy.
Mimo że od ich pierwszej rozmowy minęła raptem godzina, Laurency już wtedy zakwalifikował go do grona przyjaciół. Nie wiadomo do końca, z jakiego względu — ujmującego charakteru czarującego Ciernia, czy raczej tendencji do zaliczania wszystkich do kategorii najdroższych bliskich po zaledwie tygodniowej znajomości.
<panie chmurko?>
[2660 słów: Laurency otrzymuje 26 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz