Rozejrzał się po pomieszczeniu, próbując uspokoić rozedrgany oddech. Uderzyła go panująca tu cisza, wszędobylska i dobrze wyczuwalna pomimo ciężkiego dyszenia dwóch przerażonych psów — jego i nowej znajomej z Flumine. Siedzieli w półmroku, gdyż jedynym źródłem światła była dziura, przez którą się tu dostali, a jednak oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności i przy odrobinie wysiłku Płonący zdołał dostrzec towarzyszące im przedmioty, zapewne jakieś skarby Dwunożnych, nieznane mu z nazwy ani właściwości. Nie było nawet w połowie tak przytulnie jak w obozie, mimo że Magazyn również był wielkim, zamkniętym pomieszczeniem, gdzie wpadało mało światła, z ciężkim i suchym powietrzem.
Zerknął w kierunku Słonecznego Pyska — suczka stała cała zesztywniała i wpatrywała się w wejście do piwnicy takim wzrokiem jakby było kołem ratunkowym.
— Hej, wszystko w porządku? Jesteśmy bezpieczni, możemy odpocząć — zagadnął łagodnie, ale ta tylko spojrzała na niego nie mówiąc nic.
Samiec zaczął spacerować wokoło, próbując wymyślić coś, co pomogłoby się im obojgu rozluźnić i przyzwyczaić do swojego towarzystwa. — Opowiem ci historię, chcesz? Chociaż na chwilę przestaniemy się zamartwiać. — Otrzymawszy od niej zgodę (kiwnęła głową, choć wzrok wciąż miała nieobecny), zaprzestał spaceru i przysiadł na zimnym podłożu.
— Kiedyś, niedaleko miasta, żył pewien pies, szczeniak jeszcze, o srebrzystej sierści i rozmarzonym spojrzeniu. Nie należąc do żadnej sfory całe dnie spędzał włócząc się po lesie i szukając mrówek i ich mrowisk — zaczął, mrużąc w skupieniu oczy i patrząc na ścianę za Słoneczkiem. — Gdy nie spał i nie polował przyczajał się przy nich, by rozkopywać ich dom, deptać i miażdżyć, a one nie mogły zrobić nic, nie znały dnia ani godziny. Pies śledził te, które przeżyły, czekał aż napięcie w kolonii opadnie i powstanie nowe królestwo tylko po to by zaatakować ponownie.
Nikt nie wiedział, dlaczego.
Po kolejnym takim ataku, w którym zginęła królowa, jedna z mrówek pomodliła się do Tęczowej Mrówki, najpotężniejszej istoty w mrówczych opowieściach i poprosiła o pomoc dla jej i innych kolonii.
Następnej nocy psa zbudził szelest w krzakach. Spojrzał w niebo przysłonięte drzewami; księżyc świecił krwawo, a gałęzie rzucały przedziwne cienie. Chciał wstać, ale łapy się pod nim ugięły i wpadł w nagle powstałe szczeliny. Wtedy błysnęło oślepiające światło, a przed nim zmaterializowała się istota tak wielka, że zmieściłaby się tu tylko jej głowa, jaśniejąca wszystkimi istniejącymi kolorami na tle nocy, mająca dziesięć par skrzydeł, czterdzieści trzy czułki i pozbawiona oczu, a jednak jakimś cudem wyczuwająca jego obecność. Istota zbliżyła się na długich, pokrytych włoskami ostrymi jak te u pokrzywy i przemówiła:
"— Mrówek rasą pogardzałeś i nie respektowałeś cudzego życia, przykuty do wody więc zostaniesz, zdany na jej laskę i niełaskę tak długo, jak potomkowie nasi żyć będą na tej ziemi. Praw matki natury nie przestrzegałeś, teraz ona zemści się na tobie."
Pies błagał i zaklinał się, ale na próżno. Tęczowa Mrówka podeszła, przebiła go na wylot jedną ze swych sześciu kończyn i zniknęła, pozwalając mu się wykrwawić.
Gdy się obudził okazało, że znajduje się pod wodą i zaczął rozpaczliwie machać łapami, chcąc wydostać się na powierzchnię; nieważne jednak, jak długo płynął, nie mógł przebić się przez taflę i wtedy zrozumiał cenę za znęcanie się nad mrówkami.
Przez resztę wieczności wałęsał się, czasem tylko odwiedzając wpływające do jeziora rzeki i przypatrując się światowi żywych i zwierzętom, które przychodziły się napić albo wykąpać. Patrzył im wtedy w oczy, chłonąc cząstkę duszy i zmieniając się w prawie idealne ich odbicie, a gdy ktoś zbyt długo wpatrywał się w wodę to korzystał z jego energii i wynurzał się, by wciągnąć nieszczęśnika i załaskotać go na śmierć. Wkrótce nauczono się unikać samotnych wypraw nad wodne zbiorniki, gdzie po dziś dzień można usłyszeć, jak udręczony głos woła: "Mrówkii!".
Tak było, daję słowo.
Płonący Konar spojrzał na suczkę, licząc ujrzeć uśmiech na jej pysku, a może nawet usłyszeć chichot, wyrażający załamanie idiotyzmem tej historii, jednak jedyne co zauważył to przerażone spojrzenie brązowych oczu, wielkich jak łapy potworów Dwunożny oraz przejmujące, pogłębiające się dygotanie. Pysk miała lekko otwarty, co nadawało jej wyglądu szczeniaka w trakcie przechodzenia traumy i wojownikowi zrobiło się nagle bardzo głupio.
— Chyba trochę poniosła mnie wyobraźnia — przyznał, chociaż jego historia ubawiła. — Spokojnie, to tylko głupia opowieść, duch Mrówy nigdy nie istniał... chyba. No dobra, przepraszam, nie trzęś się tak, chciałem cię rozbawić — dodał, widząc że dramatyczna pauza wprawiła ją w jeszcze większe drżenie.
Gdy Słoneczny Pysk nie odpowiedziała, westchnął głęboko i począł myśleć, jak inaczej mógłby poprawić humor swojej towarzyszce.
— A wiesz, jak byłem dopiero świeżo upieczonym uczniem dopadła mnie choroba i przez to zacząłem później trening i taka jedna piosenka bardzo pomogła mi przetrwać ten okres, podtrzymując na duchu. Mogę ci ją zaśpiewać, jak chcesz, może też ci się spodoba — zaproponował, podekscytowany genialnym pomysłem, a że suczka nie oponowała, odchrząknął i zaczął:
Kiedy tylko słonko wstało
Las witając swym promieniem
Już od rana Wiewiór czekał
Z większym niż on sam żołędziem
Na panienkę ze swych snów
O nią chciał zawalczyć dzisiaj znów.
Wychyliła się Wiewiórka z dębu dziupli
Piękna w tym porannym rozgardiaszu
Aż się zapowietrzył własną śliną
Przestraszył ją z początku dziwną miną
Prędko się szczęśliwie opamiętał
Po żołędzia już-już sięgał
Ale ona go nie chciała
W łeb mu dała i z gałęzi zeskoczyła.
W końcu jednak się zgodziła
Chociaż w późnym dość momencie
Ogień dopadł ją albowiem w tym księżycu
A Wiewiór jedynym samcem był w pobliżu
Tak więc w wejściu znikła ruda kita
A on nie dowierzał w swoje szczęście.
I choć w dziupli było ciemno
I śmierdziało lekko moczem
Zmysły inną rzeczą miał zajęte
W oczach gwiazdy w liczbie niepojętej
W końcu tylko jedno było ważne —
By ujawnić co od ojca dostał w darze.
Kiedy tylko słonko wstało
I zupełnie już świtało
Wysiudała go wiewiórka ze swej dziupli
Wypierając się słabości dzikiej chwili
Wiewiór rzekł jej tylko na odchodnym:
"Dziurka twoja mała
Wszystkich guzów była warta".
— Bardzo, bardzo ładne — rzekła suczka, lecz mimo to Płonący wyczuł w komplemencie nutę fałszu, podobną do wyznań torturowanych, którzy gotowi są powiedzieć wszystko za chociażby chwilę na wzięcie oddechu. Nie chciała też mu spojrzeć w oczy — przenosiła rozbiegany wzrok po kolei na każdą z zapleśniałych ścian i przypatrywała się porzuconym przez Dwunożnych przedmiotom, zupełnie jakby były najbardziej pasjonującym zjawiskiem w pomieszczeniu.
Płonący Konar uznał swoją porażkę i zaproponował, żeby się trochę przespała, a on w tym czasie stałby na warcie, w razie gdyby Łata i Cezar jednak zdołali natrafić na ich trop. Oczy suczki zrobiły się jeszcze większe, o ile było to w ogóle możliwe — nie wiedział czy na myśl o psach, które chciały zrobić jej krzywdę, czy z innych powodów, o których wygodniej było mu nie myśleć.
— Zaufaj mi. Przecież też nie chcę by nas znaleźli, a lepiej żebyśmy byli wyspani jakby się pojawili, prawda?
Nie był pewien czy jego słowa jakkolwiek ją uspokoiły, jednak położyła się w pobliżu kąta na twardej, kamienistej ziemi i zamknęła oczy, a on usiadł przy wejściu i nasłuchiwał wycia śnieżycy.
Czy naprawdę aż tak kiepsko śpiewam? — zapytał sam siebie, mimowolnie kojarząc świszczący wicher z własnym głosem. Może warto byłoby poprosić Czarną Smugę o kilka wskazówek?
Mijały minuty, a coraz więcej śniegu zalegało na zamarzniętym podwórzu. Monotonne czuwanie w końcu pokonało Płonącego, który w jednej chwili czuwał i wsłuchiwał się w zmysły, a w drugiej, zupełnie nie zdając sobie sprawy kiedy przeniósł się jakby w inną rzeczywistość, gdzie opuszczona piwnica stała się Magazynem Industrii — legowiskiem wojowników. A obok niego leżała Czarna Smuga, tak blisko, że prawie stykali się nosami.
— Pamiętasz, jak chwaliłeś mój głos? Bo ja pamiętam — mówiła. — Śpiewałam sobie pod nosem w lesie, pewna, że jestem sama, ale wtedy pojawiłeś się ty, niosąc dzikiego gołębia w pysku.
— Pamiętam. — Odezwał się głos i samiec zaskoczony zdał sobie sprawę, że należy on do niego.
— Zaczęłam cię wtedy przepraszać, myśląc, że przeszkodziłam ci w polowaniu. — Zamilkła i uniosła kącik pyska.
— A ja przerwałem ci mówiąc, że śpiewałaś tak pięknie, że mogłabyś zwabiać ptaki swoim głosem — dokończył historię.
— Daj spokój — odwróciła wzrok, ale nie mogła ukryć uśmiechu.
— Tak, dokładnie tak mi odpowiedziałaś — kiwnął nieznacznie głową, na tyle, na ile pozwalało mu leżące położenie. — Teraz ci się nie dziwię, rzeczywiście mogłem wymyślić coś lepszego. Intrygujące pomysły przychodzą jednak z czasem, a już zwłaszcza ciężko wymyślić na poczekaniu obrazowe porównanie dla tak niezwykłego talentu.
Czarna Smuga parsknęła śmiechem.
— Twój talent jest jeszcze bardziej niezwykły.
— To ja mam jakiś talent? — zapytał pół żartem, pół serio.
— Pojawianie się w najintymniejszych momentach — powiedziała. — Nie powiesz mi, że to przypadek, gdy przerwałeś Dzikiemu Sercu kontemplację własnego odbicia.
Tym razem zaśmiali się oboje i chichotali tak długo, dopóki nie uciszyły ich zirytowane pomruki innych wojowników. Leżeli tak chwilkę, przyglądając się sobie w milczeniu.
— Pamiętasz może, jaką piosenkę śpiewałaś? — szepnął.
— Wtedy w lesie? — odpowiedziała również szeptem.
— Mhm.
— Nie jestem pewna, ale chyba tę o ptaszku... Mam zaśpiewać? — zdziwiła się, gdy pies spojrzał na nią prosząco.
— Tylko jeśli zechcesz uczynić mi ten zaszczyt.
Czarna Smuga zrobiła minę wyrażającą jednocześnie politowanie i zawstydzenie, ale zaczerpnęła powietrza i zaśpiewała cicho:
Przysiadł ptaszek na gałęzi
Pod jego skrzydłami rozciągał się świat
Mogę mieć to wszystko, myślał
Każdą górę, każde drzewo zdobyć mogę.
Przymknął z rozkoszą powieki, gdy delikatny, choć nieco stłumiony głos muskał mu uszy niby poranny wietrzyk.
Zastrzygł uszami, zirytowany, gdy śpiew nagle umilkł — według niego zdecydowanie zbyt szybko.
— Co było dalej? — zapytał, nie otwierając oczu.
— Już nie pamiętam. — Ziewnęła. — Jak mi się przypomni to ci powiem.
— Nie, koniecznie mi to zaśpiewaj. Może pójdziemy wtedy na plażę albo chociaż na Kemping, tam zawsze jest ładnie, gdy nie ma dwunożnych, co ty na to?
Ale Czarna Smuga już nie słuchała; zdążyła wyruszyć na łowy do krainy snów, postanowił więc powtórzyć jej propozycję następnego dnia, który przyszedł chwilę po tym jak na nowo zamknął oczy.
Nie mógł powstrzymać rozczarowania rozlewającego się w piersi, gdy w odpowiedzi otrzymał od niej tylko obojętne spojrzenie i słowa:
— Myślałam, że to był tylko dziwny sen. — I dmuchnęła mu w nos lodowatym oddechem.
A nie, to był tylko wiatr, zdał sobie sprawę wojownik, gdy obudziły go świeże płatki śniegu wtulające się w krótką sierść na kufie i nieco się uspokoił.
Kątem oka zobaczył gwałtowny ruch w głębi pomieszczenia — to Słoneczny Pysk podniosła się z ziemi, gdy tylko zauważyła, że już nie śpi.
— Mówiłaś coś? — zapytał nieprzytomnie.
— Raczej nie... — zastanowiła się Słoneczko. — Nie mogłam spać, ale nie chciałam ci przeszkadzać, więc pilnowałam czy... nikt nie idzie. Może coś mi przypadkiem wymsknęło, przepraszam jeśli cię obudziłam.
— Powinnaś była wstać i kopnąć mnie w zad — warknął, w zamiarze sam na siebie, ale gdy jego towarzyszka skuliła się przestraszona spuścił nieco z tonu. — Spokojnie, nic do ciebie nie mam — wyjaśnił — po prostu nie mogę uwierzyć, że naraziłem nas na zagrożenie. A gdyby nas wtedy dopadli?
Spojrzała na niego tak, jakby przyznawała mu rację, lecz gdy przemówiła nie wyczuł w jej głosie nawet cienia oskarżeń:
— Na pewno byłeś bardzo zmęczony, każdemu się może zdarzyć.
— Już mniejsza. — Westchnął, oceniając sytuację na zewnątrz. — Zaczyna świtać. Cholera, chyba przespałem większość nocy. — Mruknął niezadowolony. — Nie ma sensu dłużej tak tu siedzieć, skoro przez tyle czasu nas nie znaleźli to pewnie już dawno odpuścili.
— Nasze klany pewnie się niepokoją — przytaknęła.
Wyszli więc na zewnątrz, ostatni raz spoglądając na zatęchłe pomieszczenie, które dało im ochronę przed zamiecią oraz zemstą gangsterów i pośpiesznie opuścili posesję Dwunożnych.
Wokół roztaczała się cisza; okolica była tak spokojna, że nad głowami można byłoby usłyszeć iskrzenie ostatnich gwiazd, które powoli ustępowały miejsca na nieboskłonie wschodzącemu słońcu. Miasto odpoczywało po całonocnej śnieżycy, której jedynym namacalnym śladem były białe wydmy, wysokie na dobre pięć długości ogona, może trochę większe, pokrywające każdą dostępną powierzchnię delikatnym puchem. On i Słoneczny Pysk raz stąpali, a raz przedzierali się przez śnieg, nawet nie zauważając, kiedy ich sierść stała się tak mokra jakby przez kilka godzin siedzieli na deszczu. Łapy tworzyły wyraźne ślady na nienaruszonej przez nikogo pokrywie i oboje wiedzieli, że nie mogą nie docenić zaszczytu napisania własnej historii na pustej drodze, nieposypanej jeszcze solą.
— Słonko... Mogę ci mówić Słonko? — zaczął niezręcznie, brodząc w zaspach.
— Tak, o co chodzi?
— Wybaczysz mi?
Zamrugała, zbita z tropu.
— Co mam ci wybaczać?
— Wszystko; tę walkę z Cezarem i Łatą, przespanie warty i... to, co zdarzyło się przedtem — wymamrotał, patrząc na wgłębienia pozostawiane w śniegu.
— Przecież mówiłam już, że podobała mi się ta piosenka — powiedziała lekko, ale i tak nie czuł, by mówiła szczerze. A może po prostu trzęsła się wtedy z zimna i rzeczywiście mówi prawdę?
— Proszę, zapomnijmy o tym — poprosił, składając w duchu obietnicę, że jeszcze przed Porą Nowych Liści poprosi Czarną Smugę o parę rad na poprawienie wokalu. Nie pamiętał już, co mu się śniło.
Słoneczny Pysk zaczęła zapewniać go, że wcale nie zrobił jej przykrości, a on powoli zaczynał jej wierzyć, gdy wychwycił dźwięk skrzypiącego śniegu gdzieś za nimi, ledwo słyszalny przez ich podniesione głosy. Z trudem powstrzymał się, by nie przystanąć i nie spojrzeć za siebie.
— Słyszysz, jak pięknie śnieg dziś skrzypi? — zagadnął nagle suczkę jasnym i pogodnym tonem, posyłając jej jednak ostre, ostrzegawcze spojrzenie. Ta w mig pojęła, o co chodziło i również przybrała maskę:
— Prawda? Nigdy bym nie pomyślała, że dwa psy idące przez zaspy mogą robić tyle hałasu. Zupełnie jakby ktoś jeszcze za nami szedł!
Kroki ucichły. Teraz mieli pewność, że są śledzeni.
— Jak dobrze, że to tylko złudzenie, bo jeszcze bym pomyślał, że to nasi przyjaciele z parku. Na szczęście jesteśmy tu bezpieczni i możemy cieszyć się sobą i piękną pogodą. — rzekł beztrosko i przycisnął swój bok do jej boku w spoufałym geście.
— Co zamierzasz? — zapytała szeptem, gdy zbliżył pysk.
— Nie wychodź z roli, udawaj że świętujesz ze mną brawurowe zwycięstwo nad tymi śmierdzącymi kupami futra — poprosił, a gdy uniosła brwi w zdziwieniu dodał: — Chcę, by teraz to oni uciekali.
Wkrótce psy ruszyły za nimi, starając się najwyraźniej iść tak cicho, jak to tylko możliwe, tym ciężej więc było dwójce wojowników ocenić dystans między nimi a członkami gangu. Po drodze trochę przekomarzali się, trochę śmiali, a trochę spacerowali w milczeniu, niespiesznie, całkowicie zdając się na rozeznanie Płonącego w terenie. Musiał przyznać, że Wodna znakomicie grała jego partnerkę; momentami myliła mu się nawet rzeczywistość z fikcją i wydawało mu się, że tak naprawdę wcale przed nikim nie grają i że wyszli jako młoda para na wspólny spacer przed świtem chcąc podziwiać świat, w którym klany nigdy nie istniały.
Skręcili w lewo, zbliżając się do ponurego budynku schroniska; w oddali można było usłyszeć popiskiwanie psów pozamykanych za kratami. Gdy tylko upewnili się, że są poza zasięgiem wzroku śledzących przyczaili się w pobliskiej kępie krzaków, by móc ich zaskoczyć niespodziewaną konfrontacją.
— Dzień dobry Łato, dzień dobry Cezarze, jak podobał się spacer? — zapytał Płonący Konar, gdy on i Słoneczny Pysk wysunęli się z zarośli, zastępując psom drogę.
Dwójka samców spojrzała na niego głupim wzrokiem, lecz prędko przeszła do porządku dziennego.
— To chyba my powinniśmy o to zapytać, bo to była ostatnia przechadzka w waszym życiu — warknął Cezar.
Zarówno Płonący, jak i Słoneczko odruchowo naprężyli mięśnie, ale ta druga zaraz rozluźniła się, gdy przypomniała sobie ustalony po drodze plan.
— Z wami na pewno — powiedział, ale wewnątrz nie czuł się już wcale taki pewny siebie.
— Znowu nam grozisz, leszczu? To uważaj, żeby ci zęby nie wyskoczyły zaraz jak łososie z potoku, bo do końca życia będziesz międlił parówki — wtrącił się Łata.
— Och, to już nie zamierzacie nas zabić?
— Chcieliśmy — burknął Cezar po krótkiej chwili milczenia. — Ale Hektor się nie zgodził. Uznał, że świetnie nadacie się na ostrzeżenie.
— Ostrzeżenie? — wyrwało się wojownikowi.
— Dla innych — wyjaśnił pies. — Pojawiliście się nie wiadomo skąd i panoszycie się tu jakbyście byli panami, a to są nasze tereny! A ty to już jesteś szczególnie nieznośny, złodzieju suk!
Coś zaskrzypiało za nimi; to Słoneczny Pysk nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Płonący za to lekko się spłoszył i mimo woli położył po sobie uszy, z trudem panując nad własnymi emocjami.
— Nikogo ani niczego wam nie kradnę, poza tym one nie są waszą ani tym bardziej moją własnością — rzekł wolno. — Zresztą, wojownikom nie wolno wiązać się z nikim spoza klanu.
— W nosie mamy te wasze dziwne kodeksy! — krzyknął.
— Przypominam, że jesteśmy przy schronisku — wtrąciła suczka, cofając się wolno. Psy z gangu zdały sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia i niechętnie umilkły, nie zamierzały jednak tak szybko odejść.
Płonący Konar podążył za Wodną, z każdym krokiem coraz bardziej niepewny. Zatrzymali się dopiero, gdy wyczuli za sobą ogrodzenie. Kilka psów zaszczekało w oddali, jakby wyczuwając ich obecność.
— Koniec tego dobrego — powiedział Łata, blokując im z Cezarem drogę ucieczki. — Zapłacicie za swoją bezczelność, a potem puścimy was wolno, żebyście mogli pokazać swoim klanom jak wam obiliśmy mordy. Niech wiedzą, że mają się wynosić.
— Nie odpuścimy tak łatwo. Niech tylko wasze łapy u nas postaną, a możliwe że wrócicie bez nich — sarknął Płonący.
— Flumine i Industria będą bronić swojego terytorium do ostatniej kropli krwi! — zawołała Słoneczny Pysk.
— Jak zeszmacimy wam wszystkie suki i zabijemy szczenięta to przypomnicie sobie te słowa i przekonacie się, że nigdy nie mieliście z nami szans!
— Nie tylko suczki można zeszmacić, rybciu. — Płonący uśmiechnął się znacząco, puszczając Łacie oczko i rzucił się do przodu, usilnie starając się nie myśleć nad tym, co właśnie powiedział — natrafił jednak na ziemię, bo przerażony dwuznacznym tekstem pies odskoczył jak oparzony.
— Jak mnie nazwałeś?! — wykrzyknął, chcąc się zrewanżować atakiem za atak, ale jego towarzysz go uprzedził, zbijając wojownika z łap i nie dając mu szansy, by odpowiedzieć. Zacisnął szczęki na rudawym karku, a atakowanego samca odurzył zapach krwi. Z trudem zrzucił z siebie przeciwnika, stając na drżących łapach i wbrew sobie wycofał się w cień, prosząc Gwiezdnych o zachowanie zimnej krwi.
Gdy Łata podbiegł, schylając się, by ugryźć go w łapę, wojownik wziął głęboki wdech i zawył, najgłośniej jak potrafił; do przenikliwego, drażniącego uszy dźwięku dołączyły się psy po drugiej stronie ogrodzenia, skomląc i skacząc na kraty, których nie widział, schowany za wielkim kontenerem.
— Czego wyjesz panienko, nawet cię nie dotknąłem! — zaśmiał się pies, szczerząc zęby w uśmiechu wyrażającym najwyższą pogardę, jednak gdy Płonący wył dalej, przechodząc w coraz wyższe łamiące się tony, potrząsnął zdziwiony głową. — Co w ciebie wstąpiło? — zapytał, na wszelki wypadek cofając się nieco. Jego towarzysz też wyglądał na lekko zaniepokojonego dziwacznym zachowaniem.
Umilkł dopiero, kiedy niedaleko nich rozległ się ludzki krzyk i usłyszeć można było ciężkie kroki dwóch długich łap Dwunożnego.
On i Słoneczko patrzyli, nie wychodząc z cienia, jak Cezar i Łata podkulają ogony i uciekają w panice; satysfakcja była tym większa, że goniący ich człowiek nie mógł wiedzieć, że w pobliżu są jeszcze dwa inne psy, gotowe do schwytania. Odczekali, dopóki hycel nie dopadł do stojącego nieopodal potwora i nie ruszył z piskiem opon.
<Słoneczko? It comes to the end...>
[3035 słów: Płonący Konar otrzymuje 30 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz