Średnio sześć razy na dobę odczuwam potrzebę ucieczki z magazynu, znalezienia cholernie ciemnej, zagłuszającej wszelkie dźwięki z zewnątrz, głębokiej dziury i przespania w niej całej Pory Nagich Drzew. Jednym z moich skrytych marzeń jest możliwość zapadnięcia w hibernację, w którą zapadają także niedźwiedzie czy jeże, bądź ucieczki do cieplejszych miejsc, jak to podobno robią ptaki. Niestety matka natura nie obdarzyła mnie ani możliwością tak długotrwałego spania, ani skrzydłami. Równie jak ją kocham, mogłaby zaszczycić moją duszę ciałem jakiegoś innego, mającego łatwiej w życiu zwierzęcia. Tak oto, rozpoczyna się jedna z moich rutyn — narzekanie na wszystko i nic, przy poszukiwaniu przy tym na siłę wszystkich możliwych negatywów, skaz własnego życia (stwierdziłbym raczej, że one same się nasuwają). Raczej nie powinienem tak narzekać przez fakt, że tego dnia przyszło do mnie dokładnie dziesięć psów, jednak zaczęło mnie irytować, że część z nich nie stosuje się do moich wskazówek i przychodzi z durnym katarkiem — dosłownie wczoraj powiedziałem ci, co należy robić i dałem odpowiednie zioła! Przeziębienie to tylko mały wirus i niekiedy należy się tylko porządnie rozgrzać. To, że kichasz bądź kaszlesz parę razy z rzędu, nie oznacza, że chorujesz na śmiertelną chorobę.
Praca medyka jest przyjemna, o ile twoi pacjenci z tobą współpracują.
— Cholera, czarny bez — mamroczę do siebie cicho, gdy zauważam, że mój ulubiony lek na odporność magicznie (a jakby inaczej!) znikł. — Brzozowy Wschodzie, masz już swoje lata, gdybyś więcej odpoczywał, nie musiałbyś przychodzić do mnie tak często — mówię do psa nieco zgryźliwie, zirytowany.
Ten stary dureń, tak czy inaczej, przeżyje. Prawdopodobnie nie zabije go nawet starość.
Ach tak, ciężkie życie medyka. Wieczny brak potrzebnych medykamentów. Jeśli zbierzesz ich i tak dużo, to ich data ważności może się przedawnić i będą do wyrzucenia. Dlatego właśnie (między innymi) preferuję wynajdowanie własnych sposobów, które niekoniecznie wymagają użycia ziół. Niestety większość pacjentów zapomina, jak ważne jest wzmacnianie odporności poprzez dietę. Nie, żebym sam się do tego stosował. Jednak posiadam odpowiednią wiedzę i wiem, co robię, z racji czego jestem godzien zaufania jako medyk.
Niestety ja też potrzebuję odpocząć. Moim życiowym celem nie jest siedzenie na dupie w magazynie. I tak jest bardzo późno — słońce już dawno zaszło — więc stwierdzam, że mogę opuścić obóz. Powiadamiam jedynie na wszelki wypadek Sroczą Łapę, aby w razie czego mnie zastąpiła w obowiązkach i co jakiś czas zerkała na Brzozowego. Przydałby się drugi, doświadczony medyk, w końcu wcześniej musiałem radzić sobie kompletnie sam. Co by się stało, gdyby wybuchła epidemia i jedyna osoba posiadająca medyczną wiedzę padłaby ze zmęczenia? Taki czarny scenariusz, choć ma małą szansę prawdopodobieństwa, wciąż takową posiada. Srocza ma przed sobą jeszcze dużo pracy, a większość wojowników nie zna się ani odrobinę na ziołach i myli mlecz z mniszkiem lekarskim. Epidemia dosięgnęłaby zapewne inne klany, więc na pomoc innych medyków nie ma co liczyć (o ile byliby do niej skłonni — nie każdy jest tak dobroduszny, jak ja).
Jednak, co jest przesiąknięte ironią, jednocześnie nie lubię wychodzić poza magazyn. To miejsce stało się moim... niezbyt cichym zakątkiem. Niezbyt ciche raczej oznacza, że niezbyt dla mnie przyjemne — jednak z jakiegoś powodu czuję sentyment do tego durnego, przesiąkniętego różnymi zapachami magazynu, szczególnie mojego zakątka. Ten sentyment jest dziwny. Nie lubię tego uczucia.
Gdy wychodzę z magazynu, z żadnego powodu uderza mnie fala wspomnień — wspomnień, które raczej nimi nie są, bo wspomnieniami lubię nazywać przyjemne wydarzenia. Wspomnienie powinno być słowem kojarzącym się z czymś miłym. Nie potrafię zrozumieć, czemu dusząca duchota w magazynie przywraca mnie do pewnego stanu, stanu sprzed wojny, stanu sprzed momentu, gdy powinienem (chciałem?) zacząć nowe życie. Och, czy ja w ogóle chciałem zacząć nowe życie? Co się stało ze starym życiem? Cholera, zostawienie za sobą tego „starego”, przykrego życia powinno być czymś naturalnym!
Nie rozumiem, co mnie przy nim trzyma i nie pozwala odejść.
Jakbym... został zamknięty w klatce, w której jednak przetrzymuje mnie osoba będąca jedynym źródłem podstawowego środków do życia — pożywienia. Jednak, gdy klatka zostaje otwarta, zbytnio boję się uciec, niepewien, czy poza nią znajdę źródło życia.
To pożywienie musi być skażone.
Jak na ironię losu, moim sposobem na odreagowanie i odtrącenie od siebie burzliwych myśli okazuje się biały diabeł z czarną plamą wokół oka, który nagle zastępuje mi drogę. Podnoszę wbity w cholerną — przywołującą do mnie jeszcze więcej myśli — ziemię wzrok i marszczę czoło, uchylając delikatnie pysk. Przez moment żaden z nas się nie odzywa — mam wrażenie, że Bezgwiezdny patrzy na mnie z zadowoleniem. Tak, to musi być zadowolenie. Uśmiecha się krzywo — w jego pysku pokazowo znajduje się roślina, przez co wygląda, jakby przyszedł mi się nią oświadczyć — i macha lekko ogonem, co budzi we mnie większe zdezorientowanie.
— Jest prawie noc — mówię cicho, jakby w obawie, że ktoś przyłapie mnie na rozmowie z bezklanowym psem.
— O-Och — odpowiada, przy czym jego kretyński uśmiech blednie.
Och.
Och, durniu, nie stawiaj mnie w takiej sytuacji, w tej cichej niezręczności, w momencie, kiedy nie wiem, co mam mówić. Nie wywołuj we mnie tego okropnego strachu przed nagłą ciszą. To tak, jakbyś wypominał mi moją nieumiejętność podtrzymywania rozmowy! Odwracam od niego wzrok, urażony, i zaciskam zęby, czując charakterystyczne zdenerwowanie rosnące w moim wnętrzu. Nie lubię takich chwil. Choć nie widzę większego powodu do niepokoju, on i tak się pojawia — bardzo lubi pojawiać się w bezsensownych, nieodpowiednich chwilach, nie mówiąc, czego ode mnie chce. Jest głupi. Przez niego sama obecność Bezgwiezdnego jest dla mnie niepewna.
— Ja... — Głos psa osłabia moją niepewność. — Patrz, co znalazłem!
Wypuszcza z pyska zieloną kępkę niedbale wyrwanej z ziemi rośliny. Przypominam sobie przez nią o zdarzeniu, które miało poprzednio miejsce w magazynie — na chwilę zupełnie wypadło mi to z głowy — i domyślam się, że może być to powodem, przez który przyniósł mi zioło. Na całe szczęście, zdecydowanie nie chce mi się oświadczyć. Przyznam, że byłem nieco zły z początku. Zbieranie medykamentów nie jest aż takie łatwe, jak może się wydawać, szczególnie w środku Pory nagich drzew — zawsze długo mi to zajmuje. Nie zrozumiałem, czemu to zrobił, podczas gdy szczerze chciałem mu pomóc, mimo jego... cóż, przynajmniej według mnie, zachowania niezadowolonego z życia, kretyńskiego bachora. Nienawidzę zbywania dobrych intencji. Chociaż... to zapewne przeze mnie. Równie dobrze mogę wyjaśnić jego reakcję tym, co poprzednio powiedziałem. Skrzywiłem się na tę myśl. Nie powinienem, prawda? Powinienem obwiniać siebie czy Bezgwiezdnego?
— E-Ej no! Weź, Bluszcz! — jęknął pies przez brak mojego odzewu. — Daj mi jeszcze jedną szansę.
— Zdążyłeś wykorzystać wszystkie szanse, nim w ogóle ci je dałem.
Prawdopodobnie nie chcę zrzucać winy na siebie, więc na siłę staram się przekonać samego siebie, że to on zrobił coś złego. A może przesadzam. Może to był nic nieznaczący incydent, o którym zapomnimy za parę dni. Może on już zapomniał. Może to ja jestem w tej chwili cholernie paranoiczny. Zgaduję, że ktoś inny tyle by nad tym nie rozmyślał. Tylko nie potrafię zrozumieć, co go naszło, że tak po prostu do mnie powrócił i powiedział, że... mam mu dać szansę. Jest to dość podejrzane zachowanie — wcześniej nie wyglądał na chętnego do dalszych interakcji ze mną.
— Daj spokój! Znalazłem ci miętę, widzisz? Teraz musisz mi wybaczyć.
Jego słowa nie przejmują mojego móżdżka tak bardzo, jak roślina. Gdy patrzę na nią przez jakieś dziesięć sekund, widzę, że to nie jest zioło, którego nazwę wymówił — choć jest bardzo podobne i ma identyczny odcień zieleni. Zawodzę tym samego siebie — niestety nie mogę skojarzyć, co to za twór i szczerze mówiąc, widzę go pierwszy raz, co mnie dziwi i interesuje. Znam raczej wszystkie nazwy roślin, jakie widuję. Ale na pewno to nie jest mięta. Budzi to we mnie zainteresowanie — moje wewnętrzne pragnienie zdobycia każdej wiedzy, nawet bezużytecznej przejmuje kontrolę z powodu głupiej, nieznanej mi roślinki.
— To nie jest mięta — mamroczę, obwąchując pęd. Nie ma żadnego zapachu.
— A co? — pyta spokojniejszy.
— Nie wiem.
Znowu zapada między nami cisza, choć tym razem nie jest szczególnie niezręczna. Po prostu gapimy się na siebie wzajemnie jak dwaj kretyni. Zauważam, że lodowate oczy Bezgwiezdnego estetycznie komponują się z białym puchem — zastanawia mnie, czy w dotyku jest tak miękki, na jaki wygląda.
— Jak to „nie wiesz”? — Przekrzywia głowę, zapewne myśląc, iż jako medyk powinienem to wiedzieć (i zapewne ma rację).
— Mięta ma inne liście. Ale nie, nie wiem, co to jest — mówię zamyślonym tonem.
Czemu on wygląda, jakby nagle zrobiło mu się cholernie smutno?
— Nie podoba ci się? — mamrocze.
Mrugam, będąc ponownie zaskoczony przez jego zachowanie. Mam wrażenie, że zaraz znowu spanikuję. Do cholery, co jest z nim nie tak?! Jeszcze niedawno pluł w moją stronę jadem!
— P-Podoba! — odpowiadam i, jakby czując, że to nie wystarczy, dodaję kolejne niezręczne słowa, przez które mam nagłą ochotę utopić się w jeziorze. — D-Dzięki? Tak, dzięki.
Dureń.
— Chodź lepiej stąd — mruczę zawstydzony. — Patrol powinien niedługo wracać do magazynu.
— O tej porze są patrole?
— Nie. Nie ma ich, ale... ostatnio dzieją się dziwne rzeczy... w różnych klanach — odpowiadam nieco wymijająco, bojąc się, że mogę powiedzieć zbyt wiele. — Możesz zaprowadzić mnie do miejsca, gdzie ją znalazłeś, tylko... tylko zaniosę ten pęd do magazynu.
Nie spoglądam już w stronę psa, kiedy łapię w zęby miętopodobną roślinę i wracam do zakątka medycznego, gdzie Srocza Łapa patrzy na mnie ze zdezorientowaniem, gdy mówię jej, by nie ruszała zioła. Kładę je dalej od innych medykamentów i po raz drugi tego wieczoru wychodzę z cholernego obozu, na tyle szybko, że moja uczennica nie jest w stanie skomentować mojego dziwnego zachowania. Wracam do Bezgwiezdnego i kiwam w jego stronę głową, na co ten delikatnie się uśmiecha. Gdy jesteśmy gotowi, aby opuścić tereny Industrii, okazuje się, że patrol wrócił jeszcze szybciej, niż bym się tego spodziewał. Trójka doskonale znanych mi psów patrzy nieufnie na mnie oraz kundla z obcego klanu.
— Szkarłatny Bluszczu, kto to jest?
Mam ochotę głośno jęknąć przez głos Aroniowego, zmarszczonego na całym pysku, kretyńskiego Ciernia.
— Och, to jest... — Milknę, gdyż dochodzi do mnie, że nie wiem, kim jest Bezgwiezdny. — No, powiedz, jak się nazywasz!
Nieznany mi nadal z imienia rzuca mi dziwny do interpretacji wzrok, przez który boję się, że zrobi coś głupiego. Mam cichą nadzieję, że wybaczą mi, medykowi za ten incydent. Nieukrywanie, ta pozycja nie raz daje mi... pewne przywileje. Przykładowo, szczerze myślę, że nikt nie obraziłby się przez to, że wtargnąłem na piętnaście minut na jego tereny po cholerny czarny bez. Często przekraczam granice, ale jedynie w jakimś celu. Zazwyczaj pozostaję niezauważony i unikam niepotrzebnych konfliktów z psami spoza klanu. Wyjątkowo unikam Ventusu — w ostatnim czasie już się naraziłem na jego członków. Uciekanie przed zwinnymi wietrznymi nie jest ani trochę zabawne. Na dodatek, przez moje małe umiejętności w walce zapewne nikt nie miałby mi za złe, że nie przegoniłem obcego psa, który przekroczył granice. Poza tym... jestem po prostu nieszkodliwy. Nie powinni mieć do mnie żadnych podejrzeń bądź zastrzeżeń.
— Cierń — mówi, ponownie zwracając swoją uwagę na obce sobie psy.
Cierń.
Uśmiecham się niezręcznie. Raczej gówno ich obchodzi jego kretyńskie imię.
— I co on tu robi?
Uśmiech o mało nie schodzi mi z pyska, kiedy dochodzi do mnie, że nie mam żadnej logicznej wymówki. Pozostałe psy, które były na patrolu, rozchodzą się z polecenia Aroniowego, który zostaje i patrzy na nas podejrzliwym wzrokiem, który z każdą kolejną sekundą ciszy wydaje się jeszcze bardziej nieufny. Ależ się uwziął.
— Ojej, to moja wina. Przyszedłem do mojego ukochanego Bluszcza, mojego przyjaciela, żeby porozmawiać o... o kaczkach! Właśnie! — wtrąca się Cierń, jednocześnie ratując moją nieudolność i pogarszając naszą sytuację. — Co nie, Bluszczyk? To stado kaczek, o którym ci mówiłem...
— Na Gwiezdnych, wystarczy! — Aroniowy Cierń krzywi się z odrazą. — Rozumiem, po prostu niech stąd idzie! Szkarłatny Bluszczu, nie przyprowadzaj tu swoich... przyjaciół.
— Tak, tak, odprowadzę go, spokojnie — mówię wciąż spanikowany, rzucając ukradkiem Bezgwiezdnemu ostrzegawcze spojrzenie.
Ruszam za Cierniem — niesamowicie zadowolonym z siebie, że wymyślił tak genialną wymówkę — i dopiero jakieś parę metrów od magazynu czuję spokój, choć ta sytuacja mnie zmęczyła. Wzdycham cicho. Nie mogę się tak narażać. Skoro aż trzy osobniki zauważyły, że spotykam się z Bezgwiezdnym, który na dodatek stwierdza, że jest moim przyjacielem... z tego nie może wyniknąć nic dobrego. Ten pies sprowadzi na mnie same problemy. Liczyłem wcześniej, że już się na niego nie natknę, a on sam do mnie przybiegł z przeprosinową miętą, która nawet nią nie jest.
— Jesteś durny.
Mówię to impulsywnie, przez co chwilę mam obawę, iż pies znowu się na mnie zdenerwuje, podobnie jak wcześniej. Ten jednak rzuca mi wzrok urażonego szczeniaka. Może ma wahania nastroju bądź zaburzenia osobowości. To pierwsze, co przychodzi mi do głowy. To czyni go jeszcze bardziej niepewnego. Właściwie, w ogóle go nie znam! Nie mam powodu, by mu ufać. Nie powinienem prawdopodobnie też zgadzać się na przechadzkę z nim. Och, tyle razy mówi się, żeby być ostrożnym do obcych klanów, a ja zachowałem się jak dziecko, na dodatek nie chcąc narażać Ciernia na psy wracające z patrolu.
— Pomogłem ci! Jesteś niewdzięczny, Bluszcz... — prycha, odwracając spojrzenie.
Bezgwiezdni mają gdzieś zasady. Nie mogę spodziewać się po białym diable niczego wielkiego — pomimo iż w pewnych chwilach sprawiał wrażenie, jakby żywił niechęć do wierzących. A jednak jest tu ze mną i wygląda na to, że szybko się nie odczepi.
— Po prostu... nie zbliżaj się już lepiej do Industrii, słyszysz?
A mógłbym w tej chwili samotnie przemierzać brzeg plaży, pochłonięty swoimi myślami. Moją uwagę musiało odebrać coś takiego. A może to i lepiej, że obecność tego durnego psa pozwala mi nie myśleć. Mało co jest w stanie przezwyciężyć mą skłonność do ciągłego rozmyślania nad wszystkim. Ale czemu musi to być akurat Cierń? Cholerny Bezgwiezdny, biały diabeł, który ma coś nie tak z główką?
Cholerna roślina. Chcę wiedzieć, czy jest jej więcej. I czym jest.
<Cierń?>
[2218 słów: Szkarłatny Bluszcz otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz