Dwunożni wyglądali na o wiele milszych, niż mógłbym się spodziewać. Opcja druga mówi też, że zwyczajnie nie miałem siły, aby opierać się przed ich atakami.
Z każdym kolejnym uderzeniem serca coraz bardziej wprowadzam się w letarg. Jestem tak do niczego, że nie jestem w stanie uciec nawet przed parą Bezwłosych, którzy przytrzymują mnie na szerokim, śmierdzącym rozmaitymi specyfikami stole, nie wkładając nawet w przytrzymywanie mnie dużej siły. Ot, trzymają mnie za sierść na karku, grzebią w uszach i wykonują dziwne sekwencje ruchów, ale równie dobrze mógłbym w każdej chwili uciec przed ich łysymi łapami; tylko… po co? Jeśli ucieknę teraz od Dwunożnych, gdzie mam się wybrać? Nikt w moim klanie przecież nie będzie na mnie czekał, traktując ucznia Wodnych jak niesforną pchłę lub rozbeczanego tchórza.
Sierść jeży mi się wzdłuż kręgosłupa, kiedy myślami powracam do domu. Choć we Flumine być może i nikt na mnie nie czeka, to z całą pewnością tutaj będzie szukać mnie Biała Zamieć; gdzie Dwunożni ją zabrali? Czy obchodzą się z nią równie delikatnie? Czy Biała Zamieć zdążyła im uciec? Czy mnie szukała? A może dalej szuka?
Wiercę się w miejscu. Bezwłosy dociska mnie mocniej, a mój nos niemal styka się z blatem stołu. Uderza mnie fala zapachów, tych znajomych i obcych, która wzdryga całym moim ciałem. Przez potężną dozę medykamentów Dwunożnych przebija się woń strachu innych psów, bólu i krwi. Wydaję z siebie głośny pisk, nagle odzyskując dawną wolę przetrwania połączoną z wojowniczą determinacją. Czy przeceniłem zachowanie Dwunogów? Czy ich chwilowa sympatia jest pretekstem do zrobienia mi większej krzywdy?
— Ćśś, piesku. — Bezwłosy pochyla się nad moim uchem, głaszcząc kojącym ruchem po głowie. Mimo szczerej chęci samoobrony nie poruszam się, sparaliżowany nagłym strachem przed obcą dla mnie siłą Wyprostowanych. — Jeszcze chwila.
Pod skórę wbijają mi ostrą igłę. Wzdrygam się, przypominając sobie wrażenie podobne do przepychania się między krzewami cierni, które boleśnie przedzierają się nawet przez grube futro. Dopiero po tym zabiegu Dwunóg ściąga mnie ze stołu, na krótkim sznurze ciągnąc przez śmierdzące korytarze ich siedziby.
Wraz z każdym kolejnym krokiem do następnego pomieszczenia, w powietrzu zaczyna unosić się woń psów. Nie pachnie paroma wojownikami śpiącymi w swoim legowisku, raczej całym klanem, składającym się z obcych zapachów pieszczochów, włóczęgów i Gwiezdni wiedzą, czego jeszcze. Dwunożny wyciąga łapę w stronę drzwi, pchając mnie przodem, a moim oczom ukazuje się chmara futrzastych pysków, które obszczekują każdy włosek w mojej sierści.
Nie wyglądają na torturowane czy zagłodzone, a przede wszystkim żyją. Każdy z nich zajmuje okratowane pudło razem ze swoim sąsiadem. Unosząc niepewnie łeb, dostrzegam u psów mieszane uczucia, równocześnie połączenie nadziei i niechęci.
Bezwłosy bez pytania bierze mnie w swoje łyse łapy, sapiąc przy tym ciężko, jakby pora nagich drzew nie dała mi litości z wagą. W ten sposób ląduję w ciasnej klitce, ledwo mieszcząc się wzrostem w pudle.
Taksuję wzrokiem pudła dookoła. Od stymulacji wiruje mi w głowie; mam ochotę nakryć uszy łapami, zamknąć oczy i urwać się do bezpiecznego, cichego miejsca. Nie mam dokąd uciec, a nieważne, do jakiego kąta w pudle się cofnę, i tak zostanę otoczony kakofonią nierozpoznawalnych już poszczekiwań i śmierdzących owadami smrodów sierści.
Dopiero po dłuższej chwili dochodzi do mnie, że w klatce nie jestem sam. Coś przemyka mi pomiędzy łapami, drżąc na całym ciele niczym wystraszony szczeniak, a trzeba przyznać, że wielkością wyjątkowo się do niego upodabnia.
— Och, dziecko! — parskam, nagle pocieszony uroczym widokiem. Przybliżam się do malucha tak blisko, że niemal ocieramy się o swoje nosy. — Puci, puci, maleńki, jak się nazywasz?
— Ja ci dam dziecko! — Drobne, ostre kiełki wbijają się w mój nos. Odsuwam się z piekącym bólem pyskiem. — Nazywam się Świrus, ty nieelegancki dzikusie!
— Świrus? Świrusek? — Wzdycham, ojojając na pieska. — W przyszłości będziesz Świrującą Łapą?
— Ty bezmózgi kleszczu!
— Daj sobie spokój, młodziaku — szepcze łaciata suka w pudle obok, ledwie powstrzymując swój wybuch śmiechu. — Świrus równie dobrze mógłby być twoim dziadkiem.
— Dziadkiem…? — Wybałuszam oczy na drżące ciało psa. Jego uszy stoją szeroko rozstawione niczym skrzydła, a gałki oczne wyglądają, jakby zaraz miały wypaść i potoczyć się do moich łap. Jedynie siwiejące włosy na jego pysku sugerują mi, że ta obca suka mogła sobie ze mnie nie żartować. — Na Gwiezdnych, jeszcze nigdy nie widziałem tak małego psa!
Z gardła Świrusa wydobywa się piskliwy warkot.
— Mały, ale wariat, ty krowi purchlaku. — Stula uszy, podrygując krótkimi łapami. — Gwiezdni, powiedziałeś? Mój praprapradziadek był pełnoprawnym wojownikiem! — Wypina dumnie pierś, jakby sam miał okazję stanąć na czele Gwiezdnego Szczytu.
Przez pudła obok nas przemyka salwa śmiechu spowodowana opowieścią Świrusa.
— Świrusie, muszę wrócić do domu, do swojego klanu. Obiecuję, że nadam ci miano tak samo wielkiego wojownika, jak twój praprapradziadek, jeśli pomożesz mi się stąd wydostać.
Drobny staruszek odpowiada mi skrzeczącym śmiechem.
— Też kiedyś byłem taki młody i pełen odwagi, jak ty… — prycha.
— Świrusie, do rzeczy — przerywa mu nakrapiana suczka, w zamian dostając piorunujące spojrzenie wybałuszonych oczu od małego psa.
— Kiedy byłem mały, domownicy powierzyli mnie swojemu szczeniakowi. Cztery sezony później znalazłem się tutaj, ale oni nigdy nie wrócili.
— Nie próbowałeś ich znaleźć?
— Oczywiście, że próbowałem! — syczy, urażony takim zarzutem. — Mój praprapradziad wychował mojego prapradziadka, który wychował mojego pradziadka, który wychował mojego dziadka, który wychował mojego ojca, nie po to, żebym teraz ja był jedynym tchórzem w rodzinie! Ale nawet ja, Świrus Wielki, jestem bezradny wobec siły Dwunożnych.
— Czyli… nigdy stąd nie wyszedłeś, Świrusie? — dopytuję, kołysany jeżącym sierść przerażeniem.
— Oczywiście, że wyszedłem, szczurze łajno, mam swój honor. Ba, wychodzę nawet kilka razy dziennie. — Znowu dumnie wysuwa się do przodu. — Myślisz, że tak łatwo dałbym się podporządkować zgrai paru Dwunogów? Nie mógłbym wtedy przyznawać się, że mój praprapradziadek-
— Świrusie, dosyć! — jęczy łaciata, zakrywając uszy łapami.
Ignoruję jej uwagę, zachęcająco machając ogonem do Świrusa.
— Co było dalej, Świrusie? Opowiadaj!
— Ach, te szczeniaki. — Wzdryga się staruszek, łypiąc gniewnie na sąsiadkę. — Tylko oni doceniają honor mojego praprapradziadka. — Odchrząkuje, napotykając moje spojrzenie. — Wiesz, niektórzy mówią, że ja tutaj jestem najdłużej. Niektórzy wychodzą stąd tylko na spacery, niektórzy zostają raz odwiedzeni przez Dwunożnych i już nigdy tutaj nie wracają.
— Jak mogę się stąd wydostać?! Muszę wrócić do domu i pomóc Białej Zamieci! Nie, wróć, chyba powinienem to zrobić w odwrotnej kolejności...
— Jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym ci, że stąd nie da się wyjść — prycha. — Próbowałem wielokrotnie, żeby nie zawieść honoru praprapradziadka. Wielu próbowało i zawsze kończyli z powrotem w klatce, zajadając się lichą suchą karmą. Ale… niedawno była tutaj dwójka, takich jak wy. Znaczy, takich jak mój praprapradziadek. Zrobili straszny chaos, myślałem, że Dwunożni żywcem powyrywają im ogony za karę, ale oni jakimś cudem zdążyli się stąd wyrwać. Sami.
— I… nie wrócili?
W odpowiedzi kręci głową.
— Co zrobili? — pytam, ochoczo kiwając głową. — Proszę, muszę się stąd jak najszybciej wyrwać. Jeśli chcesz, możesz być taki jak twój praprapradziadek! Flumine przyjmie cię do starszyzny!
— Wygląda na to, że nie będziesz potrzebował dłuższej opowieści — rzuca, stulając uszy.
Wraz z otwarciem drzwiczek od klatki zdaję sobie sprawę, co miał na myśli. Niewielka grupka Dwunożnych nachyla się nad moim pyskiem, odważnie wyciągając łyse łapy do futra i cmokając w dziwny sposób.
— To on! To na pewno on! — Młoda Dwunożnych podskakuje wesoło, tarmosząc mnie za uszy. — Spyćmirze, wracamy do domku! Wreszcie cię znaleźliśmy! Nie uciekaj już nigdy więcej!
— Jesteś pewna, że to… Spyćmir, tak? — dopytuje Bezwłosy, który wcześniej przytrzymywał mnie na stole.
— Tak, tak! Szukałam go wszędzie!
Nie rozpoznaję ani słowa z ich rozmowy, kuląc się pod pewnym dotykiem dzieciaka. Mimo usilnego zapierania się łapami zostaję ponownie zapięty na sznurze i wyciągany z pomieszczenia.
Prowadzące mnie dziecko otwiera drzwi, wyciągając mnie na powietrze. Gwiezdnym dzięki! Dwunożni jednak są darem od Coelum! Uratowali mnie, wyciągając z tego ciasnego pudła!
A kilka uderzeń serca potem mój szczęśliwie merdający ogon niemal zostaje przytrzaśnięty przez zamykane za mną drzwi Potwora.
<Biała Zamieci?>
[1257 słów: Wojownicza Łapa otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz