Pomimo naszych dobrych i szczerych chęci, nie udało się nam sięgnąć tych ziół. Z moją małą pomocą Jazgot został oswobodzony. Widziałem po jego minie, jak bardzo jest zawiedziony. Chociaż również odczuwałem frustrację spowodowana tym, że przecież tak mało brakowało. Co musiał czuć on gdy miał świadomość, że zabrakło zaledwie kilku centymetrów.
— Nie przejmuj się, chodźmy do obozu.
— Nie, nie możemy przecież wrócić z pustymi łapami.
Pełnym współczucia wzrokiem patrzyłem na młodego. Czasami w życiu ponosi się porażki, ale czy on jest w stanie się z tym pogodzić. Był pełen zapału, jego oczy aż błyszczały z przejęcia.
— Zaraz zrobi się naprawdę ciemno, wznowimy poszukiwania jutro.
— Nie zależy Ci wujku, bo ostatnio znalazłeś z Miętą, to ze mną już nie chcesz szukać. — Usiadł obrażony.
— Ej to nie ma nic wspólnego, im więcej, tym lepiej, tylko poszukiwania po ciemku naprawdę mijają się z celem, obiecuję, ruszymy jutro bladym świtem.
— Na pewno? — spytał przejęty.
— Tak, jak obiecuję, to słowa dotrzymuję, będziemy mieć więcej czasu niż dzisiaj.
Jazgot tylko położył uszy po sobie i grzecznie wrócił ze mną do obozu. Co jakiś czas oglądałem się za siebie, upewniając, że młodzieniec podąża moim śladem. Musiałem mieć go niemal cały czas na oku, gdyż jako jeden z niewielu sprawiał najwięcej kłopotów. Czy naprawdę, nie mógł on czasami pohamować swojego szczęścia do ładowania się w tarapaty? Odwróciłem się po raz kolejny, i co ujrzałem, że go nie ma. Cholera znowu gdzieś polazł, co za mały urwis. Od razu zatrzymałem się.
— Jazgot! — krzyknąłem.
Czy ten młody psiak nie ogarniał, że zostawia ślady na śniegu, a jego zapach jest mi dobrze znany? Przyłożyłem nos do ziemi, złapałem świeży trop i ruszyłem biegiem. Dokąd go znowu poniosło?
Czy on naprawdę nie wie kiedy trzeba odpuścić? Nagle trop się urwał, a przy jego śladach zmieszały się odciski łap wielkiego psa i nie należały do mnie. Zobaczyłem kilka kropel krwi na śniegu. Zacisnąłem szczęki ze złości, to był jakiś włóczęga. Czułem to w kościach. Trzymaj się Jazgot, pomyślałem i ruszyłem po śladach tego olbrzyma. Krople krwi na śniegu były coraz większe. W końcu niemal na granicy z neutralnymi terenami zobaczyłem wielkiego doga, który w pysku trzymał wijącego się z bólu nieco zakrwawionego Jazgota. Byłem tak zły, że nie myślałem nad siłą i masą psa. Musiałem odbić młodzieńca. Rozpędziłem się, wyskakując do góry, złapałem psa za grzbiet i wgryzłem się. Dog wypuścił z pyska młodego, który runął na ziemię. Poczułem jak łapie mnie za zad. Szarpnął z całej siły i rzucił prosto o skały. Oczy same mi się zamykały, widziałem jak przez mgłę, jak powoli i majestatycznie idzie w moim kierunku. Z trudem podniosłem się na cztery łapy. Stałem i patrzyłem, jak skraca się odległość między nami. W końcu pies zatrzymał się i zaczął obnażać swoje kły. Ruszył na mnie, rozwierając swoje szczęki. Zrobiłem to samo, oboje wyskoczyliśmy w górę, udało mi się go drasnąć w bok, ale mój przeciwnik również zdołał mnie sięgnąć. Krew trysnęła na biały puch. Po wylądowaniu biegaliśmy w koło, przymierzając się do kolejnego ataku. Ponownie wykonaliśmy ten sam manewr, powiększając rany, z których trysnęło jeszcze więcej krwi. Jednak tym razem po wylądowaniu, od razu wgryzłem się z całej siły w jego grzbiet. Ten zaś wyrwał się i odsunął. Wpadł we mnie cała swoją siłą. Poczułem, jak wszystkie łapy tracą kontakt z podłożem. Wyrzuciło mnie, dobre kilka metrów w górę robiąc fikołki. Moje ciało runęło na zimie, jeszcze kilkakrotnie się od niej odbiłem i przeturlałem. Czułem, jak boli mnie wszystko każdy nerw i mięsień. Zacisnąłem szczęki, aby znaleźć w sobie siłę. Chciałem ponownie się podnieść. Niestety nie zdołałem tego zrobić, szczęki psa zacisnęły się na mojej szyi, poczułem jak, podnosi mnie do góry, szarpie i uderza o ziemię. Gdy odczuł, że moje ciało wiotczeje, znudzony wyrzucił mnie w górę i patrzył, jak bezwładnie upadam. Ponownie przekoziołkowałem kilkakrotnie, aż wylądowałem na boku, nie miałem sił, dyszałem i cierpiałem katusze. Jednak to nie zaspokajało żądzy psa, który w milczeniu usiłował mnie zabić. Słyszałem, jak śnieg zapada się pod jego łapami i jest coraz bliżej. Jednak nagle zmienił zdanie. Odwrócił się i zaczął iść w stronę Jazgotu. Na drżących łapach podniosłem się do góry.
— Zostaw go gnoju — warknąłem, kulawy podbiegłem osłaniając nieprzytomnego Jazgota.
Nie rozumiałem, czemu akurat się tak bardzo na niego uparł. Stałem z najeżoną sierścią i obnażałem kły, krew kapała z każdej z moich ran, nie chciałem nawet wiedzieć ile ich ma na ciele. Pies przyjął ta samą pozycję, nie mogłem czekać na jego atak, więc rzuciłem się, jednak pies nie bał się, robił to samo, usiłując również zadać mi kolejne obrażenia. Poruszaliśmy się szybko i jak najbliżej siebie ponowie pies sięgnął mnie, wgryzając się w mój grzbiet. Zawyłem z bólu, upadając na bok, wtedy puścił i ponownie zacisnął szczęki, tym razem wtapiając je w mój bok. Warczałem jednocześnie, skamlałem z bólu, usiłując się jakoś poderwać. Gdy nagle chwycił mnie za udo. Ledwo co udało mi się, wiercąc, sięgnąć jego brzucha gdzie wgryzłem się z całych sił. Pies rozwarł szczęki i niemal stanął na tylne łapy. To musiał być jakiś jego słaby punkt, gdyż przy takiej sile nie odpuściłby. Podskoczył kilka razy do góry, już nie mogłem dłużej, wytrzymać rozluźniłem szczęki, a moja głowa opadła na ziemię. Pies ponownie ruszył w stronę Jazgotu. Mimo bólu chciałem wstać, jednak nie czułem swoich tylnych łap, zaciskałem kły i usiłowałem z całych sił się podnieść. Pies schylił się i złapał młodego w zęby, po czym podniósł ponownie. Nagle z całych sił rzucił psiakiem o ziemię w moją stronę. Nie rozumiałem, dlaczego on to wszystko robi. Po co porwał Jazgota, po co ta walka ze mną? Miałem nadzieję, że już odpuszcza, ale nie on znowu szedł to młodego. Wyglądało to, jakby się bawił. Łapał w zęby i rzucał i znowu powtarzał to samo, tylko po co? On naprawdę chciał go zabić, nie on chciał zabić naszą dwójkę. Nie mogłem na to patrzeć, byłem wściekły, że nie mogłem wstać. Podniosłem się na dwie przednie łapy, zaś tylnymi powłócząc po ziemi, zacząłem się czołgać w stronę nieprzytomnego Jazgotu.
— Nie waż się go więcej dotknąć — krzyknąłem.
Pies spojrzał a mnie, obnażając kły, wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Wojownicy z naszego klanu musieli nas wytropić, bo niemal od razu zaatakowali obcego. Teraz mieli przewagę liczebną i udało im się go dopaść, na szczęście nie oszczędzili go, a pozostawili tylko zimne martwe ciało. Kasztan wziął Jazgota i zarzucił na swój grzbiet, aby zanieść go do medyka. Cierń oraz Szmaragd postawili mnie na nogi, podtrzymując, powoli ruszyliśmy do obozu. Pomimo wszystko ciągle rozglądałem się za ziołami, choć ledwie byłem w stanie iść.
<Jazgot?>
[1085 słów: Dym otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz