Leonis nieironicznie zaczynał bać się pieszczochów.
Zaczęło się od… Jastrzębia? A może Jastrząb był którymś z kolei pieszczochem na drodze ich wędrówki? Już kompletnie stracił poczucie czasu — nie wiedział, ile dni nie ma go w obozie Bezgwiezdnych, a co gorsza, nie wiedział kiedy wróci i czy kiedykolwiek wróci. Nieszczególnie chciał się o tym przekonywać, stając pysk w pysk z Małym.
Jego plan był subtelny. Może i przejście kanałami niekoniecznie było przyjemne i higieniczne, ale przynajmniej nie musieli atakować żadnego Dwunożnego i, cholera jasna, uciekać przed krwiożerczym niskopodłogowcem.
Rzucenie Ciemnego Kła na pożarcie Małemu nie wyglądało na zły pomysł.
Biegli na łeb, na szyję. Krótki skurczybyk doganiał ich tak, jakby jego właściciel w gratisie zamontował mu helikopter w dupie. Ciemny Kieł zerkała za siebie co chwilę z wahaniem, a Leonis nie był pewien, czy to dlatego, że zastanawia się nad sensem walki z nim, czy oddaniem się dobrowolnie w jego paszczę. Szybko zrozumiał, że to koniec obejmowania dowodzenia przez medyczkę.
Drzwi piwnicy były otwarte. Wchodzenie po schodach z powrotem do rezydencji Dwunoga było uciążliwie i ich spowolniło, a Mały pokonywał schodki długimi susami, jakby gonienie uciekinierów było jego wieczornym self-care.
Pomieszczenie, do jakiego wpadli, pachniało naprawdę ładnie. Na tyle ładnie, że odwróciło myśli Leonisa od goniącego ich skurczybyka mającego 69 cm w kłębie na szczudłach. Syknął, kiedy szczęki zacisnęły się na jego ogonie, boleśnie wyrywając sierść, ale w odpowiedzi Leonis zatrzepotał tyłkiem niczym Nicki Minaj i uderzył ciałem Małego o ścianę.
— Ciemny Kle, jedzenie! — wrzasnął, dobijając kurdupla o ścianę i subiektywnie wskazując na kuchenny blat.
— Na Gwiezdnych, teraz chcesz jeść?!
— Do stu Dwunożnych, nie, kretynko!
Mały puścił jego ogon. Skóra go piekła, ale adrenalina odejmowała mu bólu, więc rzucił się w stronę blatu, zdejmując z niego cały gang owoców.
— A masz! — Mały dostał w pysk z jabłka. — Żryj to! — Pomarańcza uderzyła go w nos. Nawet Ciemny Kieł odsunęła się od Leonisa, kiedy ten z chęcią mordu obrzucał swojego wroga zawartością rogu obfitości.
Mały albo miał alergię na jabłka, albo nie lubił owoców, albo Leonis wywołał w nim chęć wsadzenia mu banana w ucho, bo rzucił się w ich stronę trzy razy agresywniej. Sok kapał mu z pyska, kiedy zacisnął kły na trzymanej mandarynce.
— Twój Dwunożny chyba cię przecenił, skoro dałeś się pokonać mandarynce — prychnął Leonis. Jego sarkastyczne uwagi dawały mu czas na to, żeby przekalkulować techniczne możliwości kuchni, bo Mały wydawał z siebie głośny bulgot „Hhghghh!” stłumiony mandarynką, a Leonis, chociaż nie miał pojęcia, co to oznacza, to był pewien, że to nic miłego.
— Wyważ… — zaczął, chwytając w zęby banana, żeby cisnąć go w Małego, bo ten zaczął niebezpiecznie się zbliżać.
— Drzwi?
— Wyważ okno!
Banan wleciał centralnie w oko Małego. Pies wrzasnął przeraźliwie, cofając się o krok i usilnie machając głową. Bardziej niż o uciekinierów najwyraźniej bał się o siebie, ale Leonis uznał, że jeśli szybko nie zareagują, to pieszczoch może za bardzo wziąć do siebie powiedzenie „oko za oko”.
Ciemny Kieł jakby instynktownie podkuliła tylną łapę. Nie miał czasu na zastanawianie się, czy właśnie to zasymulowała, czy ból faktycznie znowu dał się jej we znaki.
— Do stu Dwunożnych — mruknął.
Wskoczenie prosto w okno nie może być przecież takie trudne, nie? Kogo obchodzą odłamki szkła w łapach czy w oku, „drobne” zadrapania, co z tego, że mógłby przeciąć sobie jakieś naczynie krwionośne. Był stuprocentowo pewny dwóch rzeczy — potrzaskanie okna własnym ciałem nie było bezpieczne, no i sam Leonis nie za bardzo nadawałby się do filmu akcji.
Rzucił pomarańczą w szybę. Na powierzchni nie pojawiło się nawet zadrapanie, a owoc odbił się z głuchym łoskotem, uderzając w — na szczęście — głowę Małego.
Owoce musiały bardzo lubić Leonisa i Ciemnego Kła, ewentualnie naprawdę bardzo nie lubiły Małego.
Wyklinał na wszystkie pokolenia truskawek, sycząc do brązowowłosej medyczki coś w stylu: „pomóż mi, do cholery”, równocześnie próbując ułożyć krzesło na swoich plecach. Medyczka podparła jego bok, po czym Leonis rzucił się przed siebie, odbił od podłogi i wyrzucił tobołek na grzbiecie w powietrze.
Tym razem szyba roztrzaskała się. Leonis natychmiast odwrócił od niej głowę, zasłaniając już i tak pokiereszowanym ogonem pysk Ciemnemu Kłowi. W tle Mały zakrztusił się sokiem z mandarynki, ale nawet pomimo ataku kaszlu próbował się do nich doczołgać.
Wyskoczyli przed okno, łapami lądując w odłamkach szkła. Ból można było porównać do cierni, które wbijały się czasem w poduszki. Syknął cicho, uznając, że i tak zajmie się tym później, chyba że chce wylądować na arenie z kiścią winogron w pysku.
Dopiero kiedy wpadł nosem w świeżo zakwitające liście, zdał sobie sprawę, że w sumie to był skończonym idiotą, że wyobrażał sobie tak łatwą drogę ucieczki. Dwunożny naprawdę dobrze się zabezpieczył — Bóg wie, czy to dlatego, żeby nikt się na jego posesję nie włamał, czy żeby nikt z niej nie uciekł. Stojąc pod potężnym ogrodzeniem, które okalały całe zastępy równo przyciętego żywopłotu i zwisającego bluszczu, Leonis mógł mieć tylko jeden punkt widzenia, a było nim odcięcie ucieczki.
— Kop — jęknął, starając się zachować zimną krew, chociaż mina mu zrzedła.
Nawet we dwójkę ciężko im było przekopać się pod świeżo skoszoną, równiusieńką trawą rezydencji. Od drugiej strony dzieliła ich odległość lisiego ogona, i choć brzmiało to łatwo, nie potrafili włożyć tyle sił w łapy, żeby wydostać się, zanim nie usłyszeli za sobą chrzęst odłamków szkła na werandzie.
Nie mieli czasu. Leonis odwrócił się, dosięgając własnego barku, skąd wyrwał dorodną kępkę sierści. Następnie wrzucił ją w połowicznie wykopany dół i pociągnął Ciemnego Kła w żywopłot, dając jej bardzo wyraźny znak, że ma się zamknąć.
Mark i Mały okrążali podwórko. Dwunożny przykładał sobie do policzka worek z lodem, kuśtykając cudacznie i łypiąc na wszystko dookoła tak złowrogim spojrzeniem, jakby sam miał ochotę poprawić Małemu mandarynkę w pysku. Pieszczoch jednak jej się pozbył (prawdopodobnie przy pomocy właściciela), ale jego sierść nadal pokrywał różnoraki miąższ i sok, który niemal tłumił jego zapach.
Nie zajęło długo, zanim dwójka znalazła futro Leonisa. Ten modlił się (na swój leonisowy sposób) do losu, żeby owocowa słodycz Małego odwróciła jego uwagę od tego, że poszukiwani czają się kilka kroków od nich.
Mark przeklął pod nosem. Mamrotał do swojego pieszczocha powtarzalną komendę „szukaj”, równocześnie grzebiąc w kurtce, żeby wyciągnąć z niej niewielki pilocik. Machnął ręką w powietrzu, poklikał, przez podwórko rozdarł się zgrzyt i… brama zaczęła się otwierać. Przeczucie i przyspieszone bicie serca utwierdzało Leonisa w tym, że brama tak naprawdę otwiera się szybciej w rzeczywistości, a to jego głowa próbuje wydłużyć pewną śmierć.
Ciemny Kieł nie potrzebowała znaku. Rzuciła się w na bramę, po drodze taranując zaskoczonego Małego. Leonis bez większego zastanowienia czmychnął za nią, ale zanim brama w pełni się otworzyła, a ich wrogowie w ogóle ocknęli, postawili swoje łapy na betonowym chodniku. Tak jest, Leonis-Man i jego przydupas Ciemny Kieł znowu wydostali się z kłopotów, pokonując zło!
Ciemna stanęła na pokrywie od studni kanalizacyjnej. Ta zachybotała się i z łoskotem spadła do ścieków, a razem z nią — Ciemny Kieł, która pociągnęła też Leonisa.
<Ciemny Kle? niech owoce będą z tobą>
[1131 słów: Leonis otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz