Ten czas spędzony z nakrapianym psem był najlepszym czasem dla naszego głupiutkiego Ciernia. Nie powinno być to nic zaskakującego — samiec nigdy nie miał powodzenia u innych; zawsze odtrącany, wystawiany i traktowany jak dziwak. Teraz spotkał takiego samego dziwaka, co on! Dopełniali się jak dwa półokręgi, tworzące razem pełno koło. Cierń nie przypuszczał, że kiedykolwiek uda mu się poznać kogoś takiego; a mówiąc takiego, mam na myśli tak samo rozgarniętego (raczej nie), co on. Cóż za wspaniałe małżeństwo mogłoby z nich powstać!
Cierń wziął delikatnie parówkę w pysk i przysunął się do Laurencego; ciapowaty pies patrzył mu głęboko w oczy, odrobinę zmieszany jego cudownym pomysłem. Biały samiec przechylił łeb na prawo, czekając, aż towarzysz wykona pierwszy krok. W końcu byłoby trochę niezręcznie, gdyby jako pierwszy odgryzł kawałek parówki.
I w końcu Laurency, zrozumiawszy jego aluzję, złapał parówkę za drugi koniec i odgryzł jej kawałek. Ich cudowna obietnica została podpisana (prawie jak akt małżeński).
Na tym się właściwie skończyło — zjedli parówkę, popatrzyli na przepiękny krajobraz oraz na siebie nawzajem, po czym wrócili do domku. Cierń jeszcze namawiał biednego Laurencego, aby odwiedzili krzaczka, który został poturbowany i najpewniej od dłuższego czasu już nie żył, ale towarzysz uparcie go ignorował. Biały samiec, nazywany też Panem Chmurką, musiał się pogodzić z tym faktem, tak więc oddzielił się od Laurencego i sam poszukał roślinki. Oczywiście jej nie znalazł — zdążyła zastać go noc, więc inteligentny osobnik o imieniu Cierń błąkał się w ciemnościach.
***
Nim się obejrzał, zdążyła nastać już kolejna pora roku, co bardzo ucieszyło Ciernia. W końcu to ta pora, w której rośliny budzą się do życia, kwiaty kwitną, a na drzewach zaczynają pojawiać się pierwsze liście. Wszystko byłoby w porządku, gdyby tylko… I to gdyby tylko odnosi się do momentu, w którym dowiedział się, że Laurency gdzieś zniknął. Szukał go od kilku dni i pierwszą jego myślą było, iż może uciekł od niego jak każdy inny. Potem jednak spotkał jednego z klanowiczów, który najwyraźniej domyśliwszy się, czego szuka Cierń, opowiedział mu o tajemniczym zaginięciu łaciatego. Samiec z początku był zdziwiony w końcu jak to? Zniknął tak po prostu? Rozpłynął się w powietrzu? Jego zawiedzenie oraz smutek sięgnął zenitu, kiedy dowiedział się, że nakrapianiec nie powrócił do klanu od dłuższego czasu. Cierń uronił sobie w swojej główce, że ich święta obietnica z parówkami została zerwana. I poczuł się przez to urażony.
Chodził w kółko krzaczka, którego próbował ratować minionego dnia i zawzięcie rozmyślał nad niedoszłym przyjacielem. W głowie tworzył przeróżne scenariusze, ale oczywiście żaden z nich nie był prawdziwy — skąd Cierń mógł znać prawdę? Tak więc przekonany był, iż Laurency okazał jak każdy inny: pojawił się i zniknął, kiedy nadarzyła się okazja. Poczuł się nawet winny, że wolał poszukać zranionego krzaka, zamiast pobyć jeszcze przez czas z ciapowatym!
Chodząc tak i rozmyślając, poczuł, że od jakiegoś czasu zaczyna przeszkadzać mu coś w gardle. Zignorował to, bo czemu miałby się przejmować zwykłym drapaniem? Nażarł się czegoś, być może mięso wcześniej wytarzało się w piasku i teraz te drobne ziarenka podrażniają jego gardło. To nie było głupie wytłumaczenie, ale Cierń był za głupi, aby nawet spróbować wymyślić sensowne uzasadnienie uciążliwego bólu.
Zdrowy pies udałby się od razu do medyka — boli cię gardło? Medyk na pewno ma na to zioła. Cień bał się jednak Leonisa jak nikogo innego. Uważał go za odrobinę zbyt… sztywnego. Nie lubił również medyków. Sądził, że nikt nie jest w stanie mu pomóc, a jeśli zachoruje, to wyleczy się sam z siebie; o tak, po prostu. Wizja udania się do medyka była dla Cierna najczarniejszym scenariuszem. Wolałby się nażreć liści czy trawy, niż zawitać w progu domku Leonisa i z wymalowanym uśmiechem powiedzieć mu, że boli go gardło. Leonis zapewne wyśmieje go i powie, iż to jeszcze nie powód do zmartwień… przynajmniej tak myślał Pan Chmurka.
Nie wiadomo jednak, co go podkusiło, aby mimo tych obaw udać się do klanowego medyka. Nigdy wcześniej u niego nie bywał, ale spotkał raz czy może dwa razy (o te dwa razy za dużo). Obawiał się bardzo, jednak próbował zgrywać twardziela, jak na Ciernia przystało.
— Panie Leonis! — krzyknął, podbiegając do podobnie nakrapianego psa, co Laurency. — Panie Leonis jest sprawa. Już tłumaczę, oczywiście — zakasłał — bo bez tłumaczenia będzie ciężko, prawda? — Leonis spojrzał na niego jak na wariata. — Od jakiegoś czasu mam problemy z gardłem i… nie wiem w sumie, co tu robię… O! Panie Leonis, wie pan może o jakichś magicznych parówkach? Laurency gdzieś zaginął, a chciałbym znowu upolować z nim na parówkę… — Upuścił smutny łeb. — Wie pan, panie Leonis, jakie to było smaczne? Cudowne! I Laurency był taki miły! Nazwał mnie przyjacielem. Wie pan może, co to znaczy?
— Nie wiem, czym są magiczne parówki, brzmi jak zdradziecki wynalazek. Zapewne możesz zdobyć je skacząc na trzech łapach i śpiewając głośno: parówko, parówko!
— Och! — Zamerdał ogonem. — To ma sens!
Leonis wiedział, że to nie ma sensu, ale musiał jakoś pozbyć się natrętnego Ciernia. Dobry ruch, panie Leonis.
Cierń zadowolony z rady medyka udał się do znanego nam już krzewu i zaczął niezgranie wokół niego skakać na trzech łapach. Z pyska samca wydobywały się głośne zawodzenia: parówko, parówko! Krzyki Ciernia zapewne słyszalne były w zasięgu pięciu kilometrów.
Nie udało mu się ukończyć rytuału — biedny zakaszlany Cierń musiał usiąść, aby złapać oddech. To na pewno nie było działanie piasku ani oszalałego wykrzykiwania „parówka”. To było coś zupełnie innego, z czego zapewne sam się nie wyleczy.
— Panie Leonis! — krzyczał, biegnąc z powrotem do medyka. — Panie Leonis potrzebuje… czegoś.
— Tak, tak, potrzebujesz — wymruczał do siebie. — Każdy potrzebuje.
Odszedł kawałek, mrucząc do siebie jakieś obraźliwe słowa; było coś o Gwiezdnych, o jego ciężkiej pracy oraz o tym, że nie ma spokoju.
— Chodź tu, popaprańcu — przywołał Ciernia.
Pan Chmurka wpierw obruszył się na to wyzwisko i kiedy szykował się, aby powiedzieć, że nie jest żadnym popaprańce, Leonis zapchał mu pysk ziołami. Nie zdążył nawet zapytać medyka, co to jest, bo zdążył już to zeżreć, a nakrapiany pies zniknął.
***
Ból gardła zniknął tak szybko, jak się pojawił (wcale nie tak szybko, bo pan chmurka nie chciał się leczyć), jednak Laurencego wciąż nigdzie nie było widać. Cierń cierpiał najcięższe katusze, co jakiś czas obrażając towarzysza, że zostawił go bez pożegnania. Po klanie zdążyła już wyrosnąć plotka mówiąca, iż Laurency został zabity lub odszedł do jednego z klanów. Cierń nie przyjmował tego do wiadomości — niedoszły przyjaciel był dla niego zbyt silny, aby umierać.
Tak więc w skrócie — pan chmurka cierpiał, czekając na towarzysza, jednocześnie obwiniając go za nagłe zniknięcie.
<Laurency?>
[1059 słów: Cierń otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz