O ile Konwalijka tak jak każdy inny szczeniak wyczekiwała dnia, w którym wreszcie będzie mogła wystawić łapę poza obóz, tak na pewno tamte emocje nie równały się z tym co odczuwała teraz. Lekka szczypta strachu wymieszana przede wszystkim z podekscytowaniem, które podwajało się za każdym razem jak przed jej oczami rosły kolejne budynki, kolejne nowe miejsce, kolejne dwunogi. Chmury powoli przestawały zasłaniać słońce, jak się okazało nie tylko wysoko na niebie, ale też gdzieś głęboko w niej. Podążała za Klematisem, próbując dotrzymać mu kroku, a jej nos mimowolnie próbował wepchnąć się w każdy kąt.
Czas nagle zaczynał mijać szybko, kiedy skupiałeś się na tu i teraz. Tak, z pewnością gdyby nad tym głębiej pomyślała, Konwalijkowa Łapa była niezmiernie wdzięczna losowi za to, że dał jej akurat takiego mentora. Nie miała jednak czasu aktualnie głębiej o czymkolwiek myśleć, skupiając się na wykopywaniu ziół. Co prawda Klematis nie wyglądał na kogoś, kto się na tym zna, ale nie miała innej opcji niż po prostu mu zaufać. Starając się nie uszkodzić delikatnych korzeni roślinki, powoli odgarniała ziemię wokół niej. Z tego też powodu nie patrzyła na to, co robił jej mentor. Szkoda, bo jak wiemy, pan mentor bawił się doskonale. Nawet jeśli o tym teraz nie wiedział, zaraz miał zacząć taniec ze wściekłymi pszczołami.
Trach! Coś spadło na ziemię. Nie było to na tyle głośne, żeby ją zestresować… w przeciwieństwie do wrzasku, który usłyszała raz po tym.
— MŁODA, ODWRÓT! ODWRÓT, NATYCHMIAST! AAAAAA, NA GWIEZDNYCH, NIE DZIABNIJ MNIE, NIE, AUĆ, NIE!
Jak możecie się domyślić, wrzask należał do Klematisa.
Konwalijka poderwała się gwałtownie, zostawiając w połowie rozkopane zioła. Rozglądając się wokoło nietrudno było dostrzec Klematisowego Korzenia, który biegł w jej kierunku z chmarą pszczół depczącą mu po piętach. Cofnęła się do tyłu z rozszerzonymi szeroko oczami. Serce zaczęło bić nieco szybciej, a łapy odmówiły posłuszeństwa. Zdała sobie sprawę z tego co ma robić, dopiero kiedy mentor przeleciał tuż przed jej nosem. Rzuciła się za nim, starając się nadążyć.
Niestety, o ile chęci do ucieczki aktualnie suczce nie brakowało, tak jej sprawność fizyczna była uboga. Wyciągała łapy przed siebie, raz po raz się potykając o nierówny teren. Oddech urywał się spontanicznie… o ile mogło to być nazwane oddechem. Wdech. Wdech. Wdech. Klematisowy Korzeń odwrócił się w jej kierunku, a jego oczy nieco się rozszerzyły na widok swojej zdyszanej uczennicy. Zwolnił nieco, chwycił ją za kark, a następnie skręcił z nią w bok. Rozejrzał się powoli dookoła, a następnie się zatrzymał.
— Wszystko dobrze? — zapytał, pochylając się nad nią i patrząc jej prosto w oczy.
— Tak, wszy-wszystko dob... — jej głos nagle się załamał i nie zdążyła dokończyć zdania. Zaczęła kaszleć, na tyle mocno, że aż sama się zdziwiła. Czuła na sobie wzrok mentora, nie potrafiła jednak przestać. Minęło pewnie trochę czasu, zanim wreszcie się uspokoiła. To ze zmęczenia biegiem? Co jeśli… zachorowała na to samo, na co zachorował Bursztynek, a przedtem Żabka? Być może obydwie myśli były trafne.
— O nie, nie, droga panno, nie jest dobrze. Idziemy do obozu, już, już!
Delikatnie trącił ją nosem, na co Konwalijka posłusznie się podniosła. Ruszyli powolnym krokiem w kierunku obozu, jak mogła się domyślić. Słońce powoli chowało się za horyzontem, malując niebo na wszelakie kolory. Cienie powoli się wydłużały, sprawiając, że otaczające ich krajobrazy nagle wydawały się bardziej ponure.
Kiedy w końcu doszli do obozu (co trwało dłuższą chwilę), od razu podbiegli do niej rodzice. Po chwili przyszedł Podgrzybkowa Sierść. Nie do końca wiedziała, co się dzieje, ale posłusznie dała się zbadać i nawet zjadła jakieś okropnie smakujące ziołowe mieszanki. Werdykt przyszedł dosyć szybko. Miała zostać w legowisku medyka wraz z Bursztynkiem, dopóki nie wyzdrowieje. Na początku bardzo się ucieszyła, przypominając sobie, że dawno nie spała ze swoim bratem w jednym legowisku. Miała nadzieję, że szybko wyzdrowieją i będą mogli wreszcie odwiedzić razem ich nowe legowisko, w których należało się im miejsce, jako uczniom klanu Flumine.
Ciekawy pierwszy dzień treningu, prawda? Klematis na pewno chciał jakiegoś silniejszego ucznia — była to ostatnia myśl, jaka przeszła przez jej głowę, zanim dała się ponieść zmęczeniu.
***
Słońce wschodziło i zachodziło. Jego promienie raz po raz trafiały przez różne szpary do legowiska medyka, zwiastując nowy dzień. Tak naprawdę Konwalijka bardzo szybko poczuła się lepiej, nie chciała jednak zostawiać boku swojego brata. Wyglądał coraz mizerniej. Też ją zostawi? Tak jak Żabka? Jej oczy raz na jakiś czas zaczynały się szklić, a głowę przytłaczały coraz czarniejsze myśli.
— Wiesz co, Klematis opowiadał mi o koniach. Myślę, że ci się spodobają, więc jak następny raz przyjdzie, to zapytam się go czy może będziemy mogli z nim pójść je zobaczyć kiedy wyzdrowiejesz, okej? — świergotała radośnie większość dnia. Nie posiadała za dużo tematów, zważywszy na to, że zdążyła tylko przez jeden dzień nacieszyć się treningiem, urozmaicała to jednak, jak mogła.
— Tak... brzmi... super — wycharczał z uśmiechem Bursztynek, chociaż ledwo mogła usłyszeć jego głos. Widząc to, poczuła, jak rośnie jej gula w gardle. Nie potrafiła wydusić z siebie żadnej odpowiedzi. Cisza. Położyła się obok Bursztynka, wciskając pysk w jego futerko. Nie mogła się pogodzić z tym co widzi. Wszystko będzie dobrze. Wyzdrowieje.
Czas jednak mijał nieustannie, a Bursztynek wyglądał coraz gorzej. We śnie wierzgał się we wszystkie strony, jakby dopiero w takim stanie mógł swobodnie okazywać swój ból. Miał ją na uwadze? Bał się, że ją zrani? Odczuwała podziw do brata, że nawet teraz nie myślał o sobie. Był o wiele odważniejszy od niej. Za to ona?... Cóż. Konwalijka bała się śmierci, ale powoli zdawała sobie sprawę z tego, że znowu zobaczy, jak zbiera swoje żniwa. Burzowe chmury gromadziły się powoli nad obozem Flumine.
W końcu uznali ją za zdrową i została rozdzielona z bratem, a parę dni później dostała pozwolenie na kolejny trening. Chłonęła wiedzę jak gąbka z myślą o tym, że będzie mogła opowiedzieć o tym swojemu bratu. Potem każdego dnia, o tej samej porze udawała się do legowiska medyka, siadając obok Podgrzybkowej Sierści. Jej nadzieje na spotkanie z bratem nie miały jednak żadnego uzasadnienia, bo w każdy kolejny dzień nie pozwalali jej wejść do jego legowiska. Wtedy z westchnięciem kładła się nieopodal wejścia, obserwując uważnie wszystko, co robi medyk.
To właśnie wtedy, kiedy kolejnego dnia znalazła się u progu legowiska medyka, usłyszała głośny, bolesny kaszel i głośne charkotanie. Pierwsze grzmoty zaczęły uderzać o ziemię. Poderwała się, wbiegając wprost do legowiska Bursztynka. Nie zważała nawet na krzyki medyka, który najpewniej chciał ją powstrzymać.
— Sz-Szybko, zrób coś! — wrzasnęła, patrząc na swojego brata. Nie wyglądał już jak Bursztynek, którego znała. Przez chwilę poczuła, jak kłębi się w niej jakaś niepewność. Nie powinna tutaj być. Nie chciała go widzieć. Chciała zapamiętać Bursztynową Łapę, tak jak wyglądał, kiedy jeszcze był radosny i pełny życia. Zaraz za nią pojawili się Podgrzybkowa Sierść oraz Muszelkowy Nos. Próbowała odciągnąć Konwalijkową Łapę, ale bez skutku. Rozpaczliwie przyduszała swoje ciało do ciała brata, starając się go uspokoić, żeby medyk mógł podać mu lekarstwa.
— Mamo… Konwalijko… — zdołała dosłyszeć swoje imię, pomiędzy jednym napadem kaszlu a drugim. Spojrzała mu prosto w oczy, przysłuchując się temu co powie i jednocześnie powstrzymując zbierające się łzy. — Wiecie, że... was... kocham?
Wyglądał, jakby już całkowicie się poddał. Tym razem nie mogła już powstrzymać łez, które wielkimi kroplami zaczęły płynąć po jej pyszczku. Nie potrafiła nic z siebie wybełkotać i patrzyła się jedynie na swojego brata wielkimi oczami. Najpierw Żabka, teraz on. Nie chciała stracić też jego, nie chciała widzieć go w takim stanie. Cofnęła się nieco chwiejnym krokiem, pozwalając innym się do niego zbliżyć, a następnie odwróciła się i wybiegła stamtąd. Biegła przed siebie, w jak najdalszy kąt obozu, próbując powstrzymać łzy i nie patrzeć na współczujące pyski innych psów. Wcisnęła się pomiędzy zakurzone krzesła, starając się o tym wszystkim zapomnieć. Chciała, chociaż na małą chwilę przerwać kłujące uczucie w sercu. Wtedy jednak kątem oka dostrzegła rude futro swojego mentora. Nie potrafiła jednak podnieść nawet na niego wzroku.
Klematis również nic nie mówił, jedynie usiadł koło niej.
— Czemu to on musiał odejść? Cz-czemu Bu-Bursztynek? Chciał zostać św-świetnym wojownikiem, a te-teraz… — łkała, nie wiadomo czy do siebie, czy z myślą o Klematisie siedzącym obok niej. — Zo-Zostawili mnie. On i Żabka…
Mamrotała jeszcze dalej pod nosem, chociaż trudno było wyciągnąć z tego sensowne zdania. Poczuła, jak Klematis kładzie się koło niej. Podniosła na niego swoje zaczerwienione oczy.
— Możesz się wypłakać — powiedział jedynie, ale to wystarczyło, żeby Konwalijkowa Łapa całkowicie się rozkleiła, a jej szloch rozniósł się po obozie. Czuła się zdradzona. To ją mogło to spotkać, nie jego! Co ona może zrobić dla klanu? Co ona może zrobić dla rodziny? Była bezużyteczna. Nikogo nie mogła uratować. Włożyła pyszczek między łapy, czując pochłaniającą ją rozpacz.
Za to burza powoli ucichała, pozostawiając po sobie jedynie gorzki zapach.
<Klematisowy Korzeń?>
[1425 słów: Konwalijkowa Łapa otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia i 3 Punkty Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz