Epidemia się skończyła. To było dobre, psy przestały być narażone na śmierć, a Laurency znowu pojawił się w klanie. Mimo to jakaś głupia i egoistyczna część Jazgota żałowała, że nie będzie już zbierał ziół. W jakiś sposób te często nieudane wycieczki dawały mu jakiś cel. Ni to był z niego uczeń, ni to oficjalny wojownik. Miękka wyznaczyła już datę, ale oficjalnie przecież mianowania nie było. A mimo to wykonywał wszystkie obowiązki, jak Ostrokrzew, Ikra czy inni. To było dziwne pomieszanie, które niedługo miało się skończyć.
Szałwia była miłą towarzyszką. Ten ich pierwszy spacer, niedługo po narodzeniu dzieciaków, nie był szczególnie ekscytujący. Jazgot miał jednak korniki w dupie i nie potrafił usiedzieć w miejscu. Wyprowadził ją na granicę z Industrią.
Miał jakąś szczególną sympatię do tych terenów. Widać było ich obozowisko w oddali i co ważniejsze, było widać fale uderzające o brzeg. Morze chyba nigdy nie przestanie go zadziwiać. Jakim sposobem coś tak wielkiego i potężnego jeszcze pozwalało im stąpać po ziemi, zamiast ją całą zalać?
Dzieciaki Szałwii teraz były już znacznie większe. Niedługo one też miały dostać swoich mentorów. Nieznane były ścieżki myśli Miękkiej, ale po rozmowach z nią wyczuwał, że pewnie skończy z uczniem. Nie wiedział co prawda, które z nich trafi pod jego skrzydła, ale starał się nad tym nie zastanawiać. Chociaż może lepiej nie Cień.
— Gotowy do polowania? — powiedziała Szałwia, gdy znalazła go przy jednej z klatek schodowych. Dziś ich zadaniem było zapewnienie ciepłego posiłku sforze. Jazgot dostawał odruchu wymiotnego na myśl, że ma zabić jakieś zwierzę i poczuć krew na języku.
(Były gorzkie. Od czasu Szkarłatnego Bluszczu każda krew wydawała mu się gorzka i przerażało go to).
— Pewnie — odpowiedział. Ruszyli w kierunku południowym. Tam tereny był najdalej odsunięte od miasta, więc tym samym najwięcej zwierząt kręciło się po okolicy. Na razie nie udało mu się nic wyczuć. Zaczęli się zastanawiać, gdzie udać się w drugiej kolejności.
— Może jednak lepiej nie zbliżaj się do wody, co? — zażartował. W ostatnim tygodniu miał wątpliwą przyjemność wyciągania jej ze strumienia. Samicy nic się nie stało, była raczej przerażona niż cokolwiek innego, ale Jazgotowi też mocniej biło wtedy serce. Jednak jego zabawy w morzu do czegoś się przydały.
— Nie miałam zamiaru — odpowiedziała. — Musiałam wtedy się wyrwać. Czasami bycie rodzicem jest męczące. Kiedyś zrozumiesz.
— Pewnie. — Uśmiechnął się, żeby się z nią nie kłócić. Nie był pewien, czy rodzicielstwo kiedykolwiek go spotka. Pewnie, miło byłoby mieć własne dzieci. Takie biegające kulki, do których można mówić kochanie albo maluszku. Nie chciał być jednak jak Szałwia i Ikra — samotny rodzic, który nie ma wsparcia partnera.
To nie tak, że samotni ojcowie czy matki byli czymś złym. O nie, daleko mu było do tego. Jego ojciec biologiczny nie był mu potrzebny do szczęścia wcale, a o matce teraz wolał nie myśleć. Gdzieś jednak była w nim dusza romantyka. Mieć swojego partnera albo partnerkę, który będzie się uśmiechał i gromadę maluchów, przyszłych bezgwiezdnych wojowników.
Kiedyś wydawało mu się, że może Mlecz… nie, Mlecz ostatnimi czasy zrobił się dziwniejszy. Poważniejszy nawet. Jeżeli cokolwiek było tam, jeszcze za uczniaka, to wyparowało. Jazgotowi wcale, a to wcale, nie było przykro. Ani ciut.
— Jazgot, skup się.
— Jestem skupiony — odpowiedział, potrząsając głową. — Zamyśliłem się. Co tam mówiłaś?
<Szałwia?>
[525 słów: Jazgot otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz