7 maja 2021

Od Laurencego CD Ciernia


To historia o tym, jak Laurency zmarł. Nie, moment, jeszcze nie. Wertuję kartki w moim notatniku. Rozszerzenie z matematyki nie robi ze mnie jakkolwiek lepszego logika, ponieważ niekoniecznie zgrabnie pominęłam, cholera, parę rozdziałów w jego życiu i naprędce chciałam zakończyć żywot w takim stanie, w jakim się wówczas znajdował — bestialsko wpędzić go do grobu jako niespełnionego, samotnego ojca, który nie dość, że nie wytrenował swojego pierwszego ucznia, to nie zmądrzał ani trochę. Racja, to byłby cios poniżej pasa, Laurencemu należy się przepraszający telegram i bukiet sześćdziesięciu dziewięciu róż, najlepiej czerwonych — ptaki ćwierkają, że to jego ulubiony kolor. Nikogo to w żadnym razie nie dziwi, ludzki Laurency ma w szafie co najmniej pięć czerwonych gorsetów, od cholery wiśniowo-serduszkowej biżuterii i okazjonalnie, kiedy przeżywa załamania nerwowe, farbuje połowę włosów na barwę pokracznej, niepełnosprawnej czerwieni zmieszanej z czereśnią i innym szkarłatem, finalnie wyglądając tak, jak twoja babcia chcąca pozbyć się siwizny. Nie skwituję tego słowem źle, bo nie chcę obrazić twojej babci. Chyba że nie żyje, wtedy kłopot znika. Zabawne, z tematu śmierci przeszliśmy do czerwonych gorsetów i czerwonych włosów, żeby skończyć, ponownie, na umieraniu. Gdyby nie to, że za dziesięć sekund uświadczę ataku bardzo nieprzychylnych mi myśli ściśle powiązanych z wiecznością i całym tym procesem zamykania oczu, mogłabym poszerzyć ten akapit o blisko tysiąc słów — ale po co komu hiperwentylacja, kiedy możemy wrócić do najjaśniej błyszącej księżniczki Disneya?
Wiem, po co tu przyszliście. Zobaczyliście tytuł — Laurency, Cierń, połączyliście fakty, parówki (stykanie się parówkami, powinnam to zanotować, pierwsze myśli często się sprawdzają). Czuję nieodpartą chęć rozległego opisania, co działo się z Lauriem przez ostatni rok i, żebyście, cholera, wiedzieli, zrobię to, byle odwlec interakcję przyszłych małżonków, choćby dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa miało przeskoczyć ten akapit tylko i wyłącznie po to, żeby poczytać, jak niezręczny gej numer jeden próbuje poderwać niezręcznego geja numer dwa, który to z kolei ma przedziwną fiksację na punkcie gałęzi, a w szczególności tych porośniętych listkami — nikt go nie ocenia, każdy ma swoje preferencje. Może też powinienem wyhodować listki? — myśli czasami Laurency, kiedy jego trzy komórki urządzają naradę na wzór tych szlachciańskich, gdzie jeden po drugim wykrzykiwał liberum veto. Każda z tych obrad spełza na niczym, ponieważ trzech jegomościów we wzorzystych garniturach dochodzi do niepodważalnego wniosku, jakoby staranie się o Ciernia było pozbawione sensu, bo jeśli kocha, to wróci. Pomijając niewygodny fakt, że Laurency rozmawiał z nim raptem raz w życiu. To była miłość.
Frank Gallagher ma z Laurencym tyle wspólnego, co gorzka czekolada 64% kakao z Ghany z byciem jakkolwiek akceptowanym produktem w społeczeństwie — ano, z niewielkimi wyjątkami, niewiele. Mimo to pozwolę sobie przytoczyć jedną z jego kwestii. That’s all you got? That's it? I'm still here, you fucker! Frank Gallagher! I'm alive! You see me? You see me standing here? You lost, asshole! I'm alive, motherfucker! Me, Frank Gallagher. Franka Gallaghera zastąpcie sobie Laurencym, a wszystkie przekleństwa jakimiś sympatyczniejszymi odpowiednikami — to właśnie mógł powiedzieć, stając w progu legowiska Leonisa, z lekarstwem w pysku i dumą nań wymalowaną. Wrócił, bo wrócił, z nieleczonym sercem, potrzaskanym honorem, nowymi wrogami i jednym czy dwoma nowymi przyjaciółmi, bez godności ani szacunku u kogokolwiek — wrócił, stał, trochę niepewnie, na chybotliwych łapach i czuł się dobrze. Czuł się szczerze i najpoważniej w świecie dobrze, widząc tereny, które dane mu było obsikiwać co najmniej dziesięć razy dziennie. Czuł tu swój zapach i wiedział, że to jest właśnie jego dom — miejsce, do którego mógł wrócić bez obawy, że się go wyrzekną albo przepędzą z włóczniami. Jednorazowo przeszło mu przez myśl, iż może być uznany za zmarłego.
— Co robiliście, jak mnie nie było? — zapytał raz jednej z bezgwiezdnych suk, z którą w sposób nieokreślony i równie nieoczekiwany znalazł się w jednym miejscu, w kolejce do Leonisa. Klinika Bezgwiezdnych coraz bardziej przypominała NFZ. — Ikro, ziomie, słuchasz mnie?
Uniosła ociężały łeb.
— Kim właściwie jesteś? — Zmierzyła go beznamiętnym spojrzeniem, a Laurie w jednej chwili wstrzymał oddech.
— Laurency, Ikro! Jak to możliwe, że znam twoje imię, a ty nie znasz… nie znasz… — przerywał dramatycznie — … mojego!
Ikra zdawała się mieć go i jego urażoną dumę głęboko w dupie. Laurency momentalnie spochmurniał, a jego pysk wykrzywił się w grymasie oznaczającym ubytek w składzie dostarczanej regularnie atencji. Czekał, aż ktoś go pochwali, a Ikra wcale się do tego nie paliła. W zamian wymruczała jakieś pozbawione znaczenia słowa potwierdzenia.
Lauriego zawstydziła myśl, jakoby zdołał wyrobić sobie jakąkolwiek renomę. Wszystko legło w gruzach. Wcale nie był księżniczką Disneya.
— Byłeś gdziekolwiek?
Zwiesił głowę i pokiwał nim niemrawo.
— Byłem wybrańcem — wymamrotał.
— Co?
Wziął głęboki oddech, łudząc się, iż co? wzięło się z jej marnego słuchu.
— Byłem wybrańcem — powtórzył równie cicho.
— Nie sły-...
— BYŁEM WYBRAŃCEM — wydarł się w końcu. Ikra nawet nie drgnęła. Zaczął zastanawiać się, czy suka ma w sobie cokolwiek z organizmu żywego.
— Aha.
Niemal wyrwał sobie własną sierść. Cała jego aura krzyczała: potrzebuję uwagi, wy bezemocjonalni, pozbawieni ducha śmierdziele. Laurency czuł do Bezgwiezdnych przeokropny żal, że nie doceniają tego, co dla nich zrobił — nadstawił karku, siłował się z ludźmi, kurami, stawał na łbie i niemal przespał się z jakimś farmerem, byle umożliwić grupie przenocowanie pod dachem.
— Jestem fajny — przekonywał samego siebie, urządzając sobie rutynowe spacery wzdłuż pól. — Jestem super fajny.
Kwestią dyskusyjną było, czy Laurency był rzeczywiście fajny. Dla siebie był. Każda fajna księżniczka Disneya była fajna.

Zima obfitowała w śnieg i poważnym upośledzeniem byłoby, gdyby obfitowała w coś innego, na przykład klopsiki i inne zjawiska pogodowe. Padało całkiem równo, poetycki biały puch obrósł każdy skrawek zdradzieckiej ziemi, toteż odtąd poruszanie się gdziekolwiek bez pozostawiania za sobą głębokich śladów nie wchodziło w grę. Psy chorowały, Leonis miał łapy pełne roboty, a Laurencemu doskwierała zwyczajowa nuda; Mlecz ciągle robił te wojownicze rzeczy, udając psią matkę Teresę i na tym kończy się spis jego znajomych. Był jeszcze Cierń. Laurie nie widział go od wieków, czyli jakichś trzech dni, kiedy po raz pierwszy mignął mu się gdzieś przy kościele, ale zniknął na tyle szybko, żeby właściciel trzech komórek mógł go wziąć za przywidzenie.
Laurency był z zasady charyzmatyczny i śmiały, na dodatek pewny siebie i wystarczająco zajebisty, żeby bez większego kłopotu podbić serce każdego, kto nie jest Leonisem — to z grubsza zrozumiałe, na sto kwiatów przypada jeden brzydki i tak zachowuje się równowagę świata przyrody. Wracając jednak do meritum, Laurency nie odnajduje trudności w zaczepieniu kogokolwiek ani nawiązania z jegomościem kontaktu — gdyby tylko nadarzyła się okazja, bez większych ogródek byłby w stanie nawiązać głębszą relację z przypadkowym psem, choćby tą farmerską pokraką ze stodoły, w jakiej przenocowali, wypełniając wolę Gwiezdnych, czy jak im tam było. Diabeł w tym, że jego brawura kończyła się tam, gdzie przychodziło co do rozmowy z Cierniem. Laurie nie wiedział, jak się do niej zabrać. Po raz pierwszy w życiu bał się, iż powie coś, przez co Cierniowi odwidzi się z nim koleżankować.
Nie to, że zakładał, że go lubi.
Własne tchórzostwo nie mogło wszakże sprawić, że Laurency byłby w stanie przepuścić okazję, ponieważ kiedy natknął się na Ciernia, ironicznie, nieopodal Leonisowej nory, która wydawała się centrum jego przestrzeni życiowej. Biała sierść zlewała się ze śniegiem i gdyby tylko Laurie był jeszcze głupszy, niż zazwyczaj, mógłby Ciernia przegapić. Wówczas plułby sobie w brodę, dopóki by nie skonał. Lubił być dramatyczny.
Dla lepszych wrażeń wyobraźcie to sobie w zwolnionym tempie, w tle leci My Heart Will Go On, a pysk Laurencego wykrzywiony jest w dziwacznym uśmiechu. Włącz My Heart Will Go On, Zirco, ja poczekam. No, śmiało.
— Panie Chmurko! — wydarło się z jego gardła, kiedy przeskakiwał przez zaspy, gnając co sił ku Cierniowi. — Panie Chmurko!
Pan Chmurka, usłyszawszy nawoływanie, zatrzymał się i odwrócił gwałtownie. Jego mordkę rozjaśnił wyszczerz równie pokraczny, co ten Laurencowy. Najszczersza radość wypełniła powietrze, jakie zadrżało od jej nadmiaru. Ruszył się wiatr rozwiewający ich sierści, wyglądali równie majestatycznie, co Leonardo DiCaprio i Kate Winslet na czubku tego gigantycznego statku. Serce Lauriego podskakiwało z rozradowania i szczęścia, przypominając trochę rybę, którą morze wyrzuciło na brzeg. Cierń nie zdążył ruszyć się miejsca, ponieważ ledwo uzmysłowił sobie, jaki kretyn leci mu na spotkanie, Laurency przewrócił się prosto na swój głupi pysk, wpadając w śnieg razem z Panem Chmurką.
Rechotał wesoło, jakby był głupim szczeniakiem.
— Panie Chmurko, do stu tysięcy gniewnych Leonisów — sapnął, rozwalając się w zaspie. Nie musiał unosić łba, żeby wiedzieć, że Cierń leży tuż u jego boku, wyczekująco wpatrując się w jego rozanielony profil. — Jestem szczęśliwy jak szczypiorek na Porę Nowych Liści! Nie widziałem cię tyle czasu, że byłem pewny, że… że… nie, nie byłem niczego pewny, po prostu zapomniałem, jak wyglądasz! Ale wyglądasz pięknie! Promieniujesz, to znaczy… promieniejesz, promieniejesz wszystkim, co… kurczę, Panie Chmurko, ja chyba zapomniałem, jak się mówi!
Laurency utrzymywał, że Cierń zrobił fikołka, ponieważ nawet nie zauważył, jak przewrócił się na brzuch. Musiało minąć parę uderzeń serca, żeby Laurie zorientował się, iż po pysku przyjaciela błąka się zakłopotanie. Zalała go fala zawstydzenia. Wiedział, że tak będzie. Mógł się nie odzywać. Cierń już go nie lubi, na pewno wziął go za głupka. Przecież jestem głupkiem!
— Co się stało? Przepraszam, jeśli cię czymś uraziłem, mogę przestać nazywać cię Panem Chmurką, Cierniu. O co chodzi? Kurczę, kurczę, powinienem przestać się odzywać, nie mogę się dalej błaźnić, jestem… jestem taki głupi! Musisz mi wybaczyć.
Cierń uśmiechnął się półgębkiem, nie mogąc się powstrzymać.
— Powiedz mi, proszę. — Laurency spojrzał na niego pokornie, a jego głos stracił na intensywności.
— Myślałem, że mnie zostawiłeś, Laurency.
Laurie wydał z siebie głębokie, przeciągłe westchnienie. Nie krył ulgi, która w obliczu tego wyznania wydawała się nieco dziwaczna — powinien pospieszyć z wyjaśnieniem, zapewnić Ciernia, iż w żadnym razie nie powodowała nim chęć zniknięcia z życia Pana Chmurki, niemniej jednak euforia, która brała się z niedosłownego zapewnienia, iż Laurency wcale nie jest tak popieprzony, jak mu się wydawało, przyćmiewała wszelkie poczucie zobowiązania. Poza tym, po cichu ucieszył się, że wcale nie chodziło o pseudonim Pana Chmurki.
Biały samiec popatrzył na niego skonsternowany.
— Jestem głupi, przepraszam, Panie Chmurko — parsknął perlistym śmiechem. — Tak jak ty! Nie bierz tego do siebie, jesteś super mądrym psem i bardzo to w tobie cenię, ale nie powinieneś był tak myśleć. Jeśli dużo o czymś myślimy, to zaczynamy wariować i nie wiemy, co jest prawdą, a co fałszem, więc ty nie wiesz, czy cię zostawiłem, czy nie. A ja cię nie zostawiłem! Nigdy bym cię nie zostawił, wiesz? Pamiętasz, co zrobiliśmy rok temu?
Rok temu, powtórzył w głowie i zamilkł na chwilę. Nie widział Ciernia od roku.
Pan Chmurka wydał z siebie słowa potwierdzenia, a Laurie dalej trzymał pysk zamknięty na trzy spusty. Straciłem dwanaście księżyców.
— Laurie?
— Tak! Tak, już jestem. Przepraszam, zaciąłem się. Rok temu… — Przełknął ślinę. Powoli uzmysławiał sobie, jak stary się robi. — Złożyliśmy parówkową przysięgę. Obiecałem ci, że będę na zawsze twoim przyjacielem, bo zjedliśmy wspólnie magiczne, łączące więzem miłości parówki. To nieodwołalny rytuał, przecież ci mówiłem. Gdybym cię zostawił, złamałbym najważniejszą przysięgę w moim życiu!
Pana Chmurkę wyraźnie to uspokoiło, odzyskał pogodę ducha i wreszcie odwzajemnił ciepły uśmiech błąkający się po pysku Laurencego. Marmurkowy pies odgarnął cały śnieg odgradzający jego łeb od Cierniowego tak, żeby mógł spojrzeć prosto w jego oczy.
— Cieszę się, że znów cię widzę, Panie Chmurko. To najlepszy widok dzisiejszego dnia.
I wszystkich innych.

Podnieśli się niemal jednocześnie, kiedy przemarznięty do kości Laurency zaproponował spacer na rozgrzanie zziębniętych mięśni i innych skostniałych części ciała. Przysunął się blisko do Ciernia, od którego biło ciepłem, i pokierował ich ku wschodowi — zupełnie bez przyczyny, ów kierunek zdawał się nieznacznie bardziej atrakcyjny od trzech pozostałych. Szli więc, kiwając się na boki i okrążając zaspy większe niż te, jakie dosięgały im do piersi. Cały ten spacer był absurdalnie błogi i pozbawiony głębszego sensu — Laurie jednak czerpał z niego garściami, pochłaniając entuzjazm Ciernia, jak komar wysysa krew. To złe porównanie. Laurency jest dobry, komary to chuje.
— Ta przygoda była zwariowana, Panie Chmurko, mówię ci — opowiadał Laurie. — Niewiele z niej pamiętam, tak wiele się działo, ale pewnego dnia musiałem walczyć o godność kury, wiesz? Brązowa Blizna, taki pies z innego klanu, który też był wybrańcem, chciał tę kurę zabić, a ja byłem jak: nie, nie zabijaj jej, ona ma rodzinę, bla, bla, bla! Nie chciałem, żeby ginęła, zwierzęta nie powinny ginąć bez powodu. Zgodzisz się ze mną, prawda? — Cierń z pasją pokiwał łebkiem. — W końcu ją zabił i myślałem, że się popłaczę. Innym razem byliśmy w takiej, ee… na takiej farmie. Farma Dwunożnych, tak. Byli tam, ee… Dwunożni, i kiedy chcieliśmy przenocować w opuszczonej stodole…
Zawiesił się. Nie wiedział, co dalej. Rozum chciał kontynuować, ale serce kazało mu poprzestać na tym etapie.
Wieża kościelna, która wyłoniła się spomiędzy nagich gałęzi drzew, sprawiła, że zapomniał o dylemacie.
— Popatrz, to kościół! — zawołał, jakby Cierń był ślepy. — Chcesz usłyszeć ciekawostkę?
— No pewnie!
— W kościele Dwunożni łączą się w pary, trochę tak, jak ptaki na Porę Nowych Liści. Jeśli dwóch Dwunożnych stanie w jednym końcu kościoła, ich kumple po bokach, a śmieszny Dwunożny w przebraniu zaraz przy nich, dzieje się coś dziwnego i nagle mogą mieć szczeniaki. Fajne, no nie?
— Czadowo, Laurency! — odparł rozentuzjazmowany Cierń. — To jak z parówkami?
— Nie, Panie Chmurko. — Laurie pokręcił łbem. — To jest jeszcze poważniejsza przysięga. Po złożeniu jej Dwunożni liżą się po pyszczkach.
Cierń rozchylił oczy.
— Poważna sprawa!
— Ano, poważna. Wiesz, jak to nazywają?
— Jak?
No właśnie, Laurency, jak to nazywają?
Kiedy byli na całej tej cudacznej wyprawie, spotkali psa, który streścił im zwyczaje Dwunożnych. Padło wówczas parę dziwacznych nazw. Podatki, demokracja, ślub, waluta, Jan Paweł II i… pogrzeb. Tak, Laurie był praktycznie pewny, że chodziło o pogrzeb.
Albo wibrator?
Nie, to musiało być namaszczenie.
— Obrzezanie — wypalił. Obrzezanie brzmi na tyle egzotycznie, że pasuje do Dwunożnych. — Robią obrzezanie.
— Brzmi bardzo ciekawie.
Weszli do kościoła.
— Wiesz, jak to wygląda? — zapytał Cierń, rozglądając się po jego wnętrzu. — To obrzezanie.
— Ee… mniej więcej, ale bardziej mniej, niż więcej.
Podszedł do złamanych na wpół ławek.
— Tutaj siadają przyjaciele. — Przeszedł wzdłuż nich, wskazując po kolei na każdą. — Na przedzie często siadają rodzice i najbliższa rodzina, dalej jakieś ciotki, wujkowie, dziadkowie, koty ulubionego proboszcza babci koleżanki, prawnuczkowie braci medyków, którzy trzy pokolenia temu wyleczyli kuzynkę przyrodniej siostry twojego pradziadka i tak dalej. Dwunożni mają z reguły duże rodziny. — Obszedł ławki dookoła, żeby po wyjściu spomiędzy nich pokierować się ku prezbiterium. — Tutaj dzieje się to, co najważniejsze. Dwunożny w przebraniu stoi tutaj. — Stanął za resztkami ołtarza. — Mówi, dużo mówi, ten typ Dwunożnego bardzo lubi mówić. Czasami zmienia pozycję i staje tutaj. — Cofnął się na parę kroków. — Wtedy Dwunożni składają sobie przysięgę, stojąc dokładnie tutaj. Podejdziesz?
Cierń dołączył do niego. Kiedy przecinał kościół po długości, odgłosy jego kroków odbijały się echem od ścian pustego budynku.
— Stań tutaj — instruował go Laurency. — Naprzeciwko mnie. Jeden z Dwunożnych mówi: Ja, Dwunożny, na przykład Laurency, biorę ciebie, drugi Dwunożny, na przykład Cierniu, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Nie wiem, dlaczego to zapamiętałem, ale brzmi fajnie. Mówi coś jeszcze, ale tego już nie znam. Coś o duchach, Dwunożni wierzą w duchy albo coś takiego. No i potem ty, w sensie, drugi Dwunożny, powtarza to samo, tylko zamiast za żonę mówi za męża.
— Ja, Dwunożny, na przykład Cierń, biorę ciebie, drugi Dwunożny, na przykład Laurency, za męża i…
— Ślubuję ci miłość…
— Ślubuję ci miłość…
— … wierność…
— … wierność…
— … i uczciwość małżeńską…
— … i uczciwość małżeńską…
— … oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
— … oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Laurency parsknął, a jego śmiech wypełnił głuchą ciszę kościoła.
— Tak to wygląda. Potem wymieniają się obrączkami.
— I to wszystko? Są obrzezani?
— Chyba tak. A, jeszcze liżą się po pyszczkach, ale to drobiazg.

<Panie Chmurko?>
[2548 słów: Lurency otrzymuje 25 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz