20 czerwca 2021

Od Chwasta CD Krzaczastej Łapy

Akcja dzieje się po odpisie Słoneczka

 — Czekaj, jak on cię nazwał? Laur... Laa...L, co? — wymruczałem, starając się ze wszystkich sił odwzorować tamto dziwne przezwisko, którego wcześniej użył nieznajomy Bezgwiezdny, zwracając się do mojego mentora.
— Laurie, Chwaścik, Laurie — sapnął dochodząc do niewielkiej, ówcześnie wykopanej przeze mnie, dziury. — Mam ci to przeliterować?
— Nie mów, że potrafisz, bo parsknę głośniej, niż ty stękasz — zachichotałem cicho, patrząc na jego skrzywioną przez wypowiedziane słowa minę. Starszy wojownik wywinął się przede mnie, upewniając się, że widzę jego niezadowolenie z wyśmiania, jak takie małe dziecko, które ma w zamiarze albo się obrazić, albo rozpłakać. W zasadzie nie zdziwiłbym się, gdyby w tamtej chwili przedstawił kolejny występ z cyklu „Nie mogę teraz rozmawiać, przechodzę moje rutynowe pięciominutowe załamanie” tak jak ostatnio, kiedy ledwo dychałem na Leonisowym bagnie. Niestety tym razem Laurency do nikogo nie dzwonił, a szkoda, bo noc stałaby się wtedy jeszcze piękniejsza dla moich niewyspanych oczu, niż już była.
— Żebyś wiedział, że potrafię… — wymamrotał, w końcu siadając na skale na tyle dużej, żeby mogła pomieścić naszą dwójkę w całości, a nie — tak jak ostatnio — musiał co chwila z niego spadać tylko po to, byleby jemu zostawić więcej miejsca do wypoczywania w pełnym słońcu. Na szczęście tym razem zostałem przez Laurencego bardziej zachęcony do dołączenia, dlatego wciąż trzęsąc się z rozbawienia całą sytuacją, postanowiłem dosiąść się do towarzysza, kilka razy upewniając się o wielkości kamienia, aby na pewno nie zjeżdżać z niego gołym i zmęczonym łażeniem za zapachem Mlecza, tyłkiem.
— No i co? — spytałem, podnosząc wzrok do góry, gdzie spotkałem się jedynie z plecami towarzysza. Niemniej, patrzyłem się na nie, jak w najpiękniejszy zachód słońca, czy niesłychanie rzadki minerał. Żadną z tych rzeczy oczywiście nie były, jednak spoglądając oczami pełnymi głębokiej nadziei na odbycie jednej z tych pięknych, wzruszających rozmów, bo w końcu zaraz miało zacząć wschodzić tak długo wyczekiwane przeze mnie słońce, samo w sobie sugerujące na przeprowadzenie takowej, miałem więcej szans na wygraną. Czy maślanymi oczami coś wskórałem? Skądże znowu, mentor spojrzał się na mnie tylko raz, dodatkowo wydając się wielce zmęczonym. Jego oczy powoli zaczynały się do siebie kleić, łapy układać wygodniej, przypominając rozkładającą się na plaży płaszczkę, natomiast do mnie dotarło, że raczej nie mogę już na niego liczyć.
— No i co…?
— No i co „co”?
— Ale co?
— Co?
— Co „co”?
Oh, znaleziony wczoraj szary odłamku płycinowej skały, ześlij na mnie swą opanowanie, żebym mu czegoś nie zrobił i przy okazji siłę, bo jeśli już mnie na coś najdzie, to chcę to załatwić porządnie.
— Laurency, słuchaj — odzywając się konkretniej po wymianie tamtych bezsensownych wyrazów, przysunąłem się do dyszącego pyska bliżej, to znaczy pokonałem nieprzemierzone góry i głębsze niż twoja stara doliny, silne podmuchy wiatru i parę spadających na moje puszyste łapy ze strony płycizny błękitnych, jak już w sumie nie wiem co, kropel chłodnej wody, to znaczy próbowałem przeczołgać się po okupowanej przez nas skale, ażeby dostać się na przód i popatrzeć samcowi prosto w oczy. — Tylko weź tego nikomu nie wygadaj, bo jak to mówisz, „będzie przypał”. Zanim jeszcze zostałem mianowany uczniem, spotkałem takiego rudego gościa na terenach Flumine. Owszem, był trochę podejrzany i ogólnie zaczął mnie w pewnym momencie dusić, ale tak poza tym to miło się z nim spędzało czas. Myślisz, że powinienem go w końcu odwiedzić? Trochę czasu już minęło…
Pamiętam, że w tamtym momencie zadziało się coś, czego bym się nie spodziewał, przynajmniej nie o tej porze dnia, bo przecież wiadomo, że gdy z góry nie pada na niego słoneczko, to mentor działa z podwójnym spowolnieniem. Laurency powoli zwlókł się z siadu, zakręcił włochatymi bioderkami, ówcześnie przesuwając się w stronę rosnącego obok potoku krzaka, gdy już tam stał z przerażeniem kichnął dwa i pół raza na widok wylatujących zza niego nieźle rozwścieczonych przez wypłoszenie z domu żądnych krwi pszczół, a następnie prychnął na wystraszonego jego dzikimi, dość egzotycznymi jak na te tereny, choć nie jak na mentora tańcami, brązowego jeża, przy okazji niosącego na swoim kolczastym grzbiecie posiłek w postaci czerwonego jabłka. Co by nie było, pies wyszedł z tego masowego ataku z życiem, przez co z mojego serca stoczył się wysoki stos bolesnych kamieni, bo przecież nie przeżyłbym, gdyby, nie daj boże, mój jak dotąd jedyny przyjaciel został pokonany w walce z dziesięciokrotnie od niego mniejszym ssakiem. Na sam koniec z jego zaspanego pyska wydało się przeciągłe stęknięcio-jęknięcie, co mogło oznaczać mniej więcej dwie rzeczy; albo zapomniał, o czym przed chwilą rozmawialiśmy, albo poprzez moją genialną genialność Laurency uruchomił starą, od wieków nieużywaną machinę, pozwalającą na przetwarzanie podstawowych informacji dostarczonych z otoczenia, czyli wynalazek, który bardzo by mu się w tej chwili przydał. Wiecie co to za niezwykłe, mogące zdziałać cuda urządzenie? Mózg. Mózg się nazywa. I on właśnie zaczyna go używać. Specjalnie dla mnie.
— Nie no, w sensie ten, no wiesz… może to będzie początek cudownej znajomości, kto wie? — wydusił całkiem na poważnie i tym razem jego słowa sprawiły, że i ja zacząłem się nad tym zastanawiać, aniżeli wyklinać w myślach, że ponownie palnął coś, co wcale nie przybliżyło mnie do rozwiązania problemu.
— Mówisz? Czyli iść do niego? — Trzymałem na nim wzrok, myśląc, że pokiwa głową albo zamacha ogonem, ale nie, Laurency to jednak Laurency, więc postanowił odwrócić się do mnie tyłem, a łbem do zielonej rośliny. Ten mały głupek odciął się od rzeczywistości, przebierając w chaszczach łapą w niewiadomo jakim celu.
— Jejuśku, chyba trzeba będzie złożyć zażalenie, przecież to niedopuszczalne — wybełkotał, na co ja jedynie chrząknąłem, nie będąc pewien, czy mentor przypadkiem nie zapomniał, że też tam jestem. — No tak, tak, powinieneś, powinieneś, to bardzo ważna sprawa się integrować — wystękał, przy okazji klnąc pod nosem, że przecież gdzie są te maliny, zawsze tu były, że przychodzi tu tak często i za każdym razem je wyjada.
Zawiesiłem się na nim przez chwilę, wymieniając wszystkie za i przeciw, wiedząc że i tak robię to bez sensu, ponieważ już chwilę temu zdecydowałem na amen, że się tam przejdę i koniec. Z tego też powodu podniosłem wszystkie moje kości i przymocowane do nich zasiedziałe na wygodnej skale mięśnie, ruszając w podobną stronę do tej, którą obrałem ostatnim razem, modląc się do znikających poprzez wschód słońca gwiazd o prostą i w miarę możliwości spokojną podróż.
— Kurcze blade, ktoś mi je musiał ukraść — powiedział sam do siebie, rozglądając się, gdzie się podziałem. — No, powodzenia Chwaścik, tylko wróć żywy!
Jak mi się tam spodoba, to w ogóle nie wrócę.
***
Czy na początku drogi, gdy tylko wszedłem na odpowiednią ścieżkę, prowadzącą do domu mojego dawnego kolegi, byłem szczęśliwy? Byłem. Czy w środku drogi, gdy mimo nastającego wraz z upływem czasu rozjaśniającego świtu zaczynało robić się trudniej, ze względu na wysokie rośliny, skutecznie ograniczające widoczność i szybkość, z jaką mogłem się poruszać, byłem szczęśliwy? Byłem, oczywiście, że byłem, bo w końcu to jakaś odmienność, coś innego, niż zwykły codzienny trening wraz z Laurencym, krótka rozmowa tu i ówdzie przeprowadzona jedynie z inicjatywy brata, a niebawem spanie i rozpoczęcie następnego dnia. Tak, mogę przyznać, anormalna przygoda dodawała mi o wiele więcej radości i energii do działania, niż leżenie plackiem na płyciźnie z mentorem u boku, niemniej sam fakt mówiący o tym, że no przecież nie lubisz rutyny, o co ci chodzi, Chwast? jakoś przestał mnie przekonywać wraz z sekundą, w której wkroczyłem na teren zamieszkałego przez poszukiwanego przeze mnie Krzaczka. Pierwszym rzucającym się w oczy jak leżący w stawie minerał szczegółem była obfita ilość psów, znajdujących się tuż przed moim nosem. Każdy z nich posiadał inne zadanie, inne sprawy, potrzebujące pilnego rozwiązania, każdy z nich poruszał się w inną stronę, co tworzyło w mojej głowie obraz pełen zamieszania i niemożliwego zgiełku, który jak opowiadał stary Bezgwiezdny — jest często spotykany na zgromadzeniach klanu, co tylko coraz bardziej zachęcało mnie do pojawienia się na jednym z nich w bliskiej lub nieco dalszej przyszłości. Następną kroplą w niemożliwie zatłoczonym morzu zwanym Flumine była ta przytłaczająca moje delikatne, ledwo już żyjące uszy. Co chwilę wyłapywały coraz to nowsze głosy i odgłosy, dźwięki skomleń i psiej radości, śpiew plączących się pod łapami ptaków i wszelkie szumy i nie-szumy wiejącego na zachód wiatru. Wszystko zwiewnie łączyło się w harmonijną melodię, towarzyszącą podczas zwiedzania klanu. Gdy tylko zacząłem iść po prowadzącej w głąb tego całego zamieszania wydeptanej ścieżce zauważyłem, że w tym klanie ktoś musi mieć bzika na punkcie rudego koloru, ponieważ moje przerażone tym faktem ślepia zdążyły zarejestrować już dwa podobne, jak nie takie same psy przyodziane w sierść koloru zgniłej pomarańczy. Błagam, żeby to nie byli psychopaci.
Przez obraną przeze dróżkę przewijało się wiele czworonogów, z których każdy wyglądał na swój sposób inaczej i piękniej od reszty. Niektóre wyróżniały się większym puchem od innych, niektóre wysokością, a inne, tak jak ten, którego przyszło mi w tych czasach samemu szukać, pokryte były sierścią o intensywnej, wręcz rażącej barwie. Natomiast wraz z ciągłym przyglądaniem się mijanym psom uznałem, że nie są oni tak straszni, jak wydawało mi się wcześniej — po prostu wyglądają trochę dziwnie na pyskach i rozmnażają się szybciej, niż króliki na porę nowych liści.
Parę podmuchów wiatrów i nowo przybyłych razem z nimi chmur później większość ogarniającego moje ciało podekscytowania zdążyło z niego wypłynąć na skutek braku ukończenia wcześniej obranego celu. Zaczynałem powoli zastanawiać się nad sensem mojego przybycia, bo przecież skoro nigdzie go nie było, to mogłem tego dnia zostać i chociażby ot tak, z nudów dokończyć trening, ale nie, Chwast potrzebuje przygody! Chwast potrzebuje jakiejś akcji, może ciekawej zabawy, bo jeszcze zanudzi się na śmierć, a jak wiadomo jest to bardzo bolesna, taka nie do zniesienia, i, o zgrozo!, Laurency nie da rady wypłakać się ze smutku i tęsknoty do końca swojej emerytury, prawda, Chwast? Prawda, Chwast. Jednak kto by pomyślał, że właśnie wtedy, nie chwilę przed i nie chwilę później, bo tak właśnie działa prawdziwe życie, moje oczy zarejestrowały jeszcze jedną kulkę miedzianego futra, miotającego się na boki, niczym upolowana przeze mnie wczorajsza dżdżownica. Mogę wam teraz dać chwilkę, żeby każdy z was miał szansę na odgadnięcie zagadki — kto skrywał się pod nazwą jeszcze jedna kulka miedzianego futra? To zaczynamy. Trzy. Dwa. Jeden. Czas werdyktu, kim może być ta osoba? Czy był nią dawniej spotkany szczeniak, o którym przypomniałem sobie dwie godziny temu? Oczywiście, że nie. Ktokolwiek tak pomyślał powinien jeszcze raz zastanowić się nad sensem swojej egzystencji, a potem drugi i jeszcze jeden, ponieważ obserwowany przeze mnie pies nie był małym szczylem, nie był też uczniem, a jednym z dumnych i godnych wojowników, który najpewniej jakimiś niewidzialnymi więzadłami został przez los złączony z gangiem rudych, albowiem jak można było się spodziewać — sam taki był.
Nie był to jednak koniec moich zdziwień i zachwytów, wszak naprzeciw dorosłemu wojownikowi stanął parę razy mniejszy czworonożny, posiadający o wiele bardziej skwaszoną minę, niż (prawdopodobnie) jego rodzic. Szybko zauważyłem, że rówieśnik nie jest zadowolony z przeprowadzanej z nim rozmowy, co zaczęło mnie troszkę zastanawiać. Czy zrobił coś złego, czy może pouczający go samiec nie posiada w miarę zdrowego umysłu, wymaganego na wychowywanie małych? Obserwując ich przez parę mignięć światła, powoli łączyłem puzzle i dzięki postawie rozmawiających wysnułem, iż to najpewniej rodzic nie posiada kompletnego zestawu młodego chemika i nie potrafi być normalnym ojcem, a jedynie karać i zatykać uszy na słowa małego.
Nie minęło mnie pełne okrążenie powiewu od zarzucenia wyżej wspomnianej hipotezy, a przed legowiskiem pojawił się jeszcze jeden podobny kolorystycznie do pozostałych niski pies, dzięki czemu posiadaliśmy wtedy świętą trójcę; jeden z nich — jak już wspomniałem — wyglądał na zatroskanego ojca, drugi na niewinnego aniołka, natomiast trzeci na dziecko, które pojawiło się na tym świecie tylko po to, żeby maltretować wszystkich spotkanych na swojej drodze.
Ale heca, trzy rude psy!
Wypowiedziane w myślach słowa przyprawiły mnie o równie szczery jak i szeroki uśmiech na twarzy, bo tak, widok był dość zabawny — cała rodzina miedzianych psów, wyglądających kompletnie tak samo, stojących obok siebie i na dodatek rozmawiających o psie łajno wie czym. Tak, Chwast, kabaret roku. No więc siedziałem na udeptanej trawce, kompletnie niczym się nie przejmując i przy okazji obserwując szczęśliwą rodzinę, jak ostatni dziwoląg, któremu w życiu się zbytnio nie poszczęściło. Co zabawne, jeden z rudych piesków chyba usłyszał wtedy mój podejrzany chichot i odwrócił łeb od rozmawiającej rodziny. Modliłem się w duszy, żeby to przypadkiem nie był Krzaczor, bo wtedy zaliczyłbym największy przypał sezonu, jednak gdy tylko przyjrzałem się uważniej dostrzegłem, że i tym razem moje prośby szeptane do najświętszego kamienia na nic się zdały, ponieważ właśnie on zmierzał żwawym krokiem ku mojej zmieszanej twarzy. I w zasadzie nie obawiałbym się niczego złego i nawet wciąż bym się cieszył, gdyby nie rozsrożona mina, którą uczeń niechętnie niósł ze sobą na drobnym pysku.
— Co ty tu robisz? — burknął od razu bez żadnego przywitania, jakby nikt nigdy go nie nauczył, że gdy pierwszy raz się kogoś widzi to należy powiedzieć „Siemaneczko, ziomeczku!” albo chociaż się ładnie uśmiechnąć. To tak tu się niby traktuje gości po długiej podróży?
— A co robię? Nic nie robię — odparłem zgodnie z prawdą, bo przecież w dalszym ciągu wysiadywałem spokojnie na grzejącym moje plecki słoneczku. — Pamiętasz mnie w ogóle?
— Nie — mruknął, kompletnie mnie olewając. — Zjeżdżaj stąd.
O nie, mój drogi, nie mam zamiaru teraz sobie stąd iść, zabawa dopiero się rozkręca!
Nigdzie w moim idealnym planie odwiedzenia starego znajomego nie została uwzględniona powyższa sytuacja, toteż nie przeszło mi nawet przez myśl, żeby zawracać się do rodzinnego klanu. No przecież to byłoby bez sensu; przypominasz sobie po roku o istnieniu twojego jedynego znajomego, pokonujesz całą tę krętą drogę, żeby tylko zobaczyć, czy ten jeszcze żyje i na koniec zostajesz potraktowany, jak tamten biedny jeż, który chciał tylko upolować śniadanie dla swojej żony, czy tam męża, już sam nie wiem. Jakiego grymasu nie miałbym wtedy wyrysowanego na pysku przez jego kąśliwe słowa, jestem pewien, że w środku pod tymi wszystkimi kręconymi kudłami czułem się o wiele, wiele gorzej. Niby nic takiego nie zdążyło się jeszcze wydarzyć, lecz zakłuło. I to nielekko.
Powoli zaczynałem żałować, że w jakikolwiek sposób nie odpowiedziałem na jego odzywki, ponieważ gdy ten zauważył, że nie mam zamiaru ruszyć się nawet o milimetr, zaczął odchodzić w głąb zgromadzonego tłumu psów. W tamtej chwili myślałem nad tym, czy po prostu nie odłożyć planów na inny dzień i nie zająć się czymś innym, mimo że czułbym się w takim wypadku fatalnie przez następne trzy dni. Pamiętam, że podobnie przeżywałem tamten dzień, gdy jako o połowę mniejsza kuleczka puchu niemal utopiłem się na płyciźnie. Fakt faktem, była to po części wina Laurencego, któremu ktoś powinien naprawić jego spowolniony zapłon, jednak przez całą noc obwiniałem siebie za całe zajście. Bo przecież mogłem stracić dobrego mentora i wzamian dostać kogoś, kto jeszcze by czegoś ode mnie wymagał i nie posiadał należytego poczucia humoru, czego bym nie zniósł, bo jak to tak przejść przez trening bez suchych żartów i rozmowach o spadających z nieba gejach?
— A co się będę takim głąbem przejmować — wyszeptałem, próbując przekonać sam siebie, że wcale mnie to nie obchodziło. — Niech sam zjeżdża.
Ponownie rozłożyłem się na środku trawiastej przestrzeni, zahaczając tym razem ogonem o roślinny gąszcz, tym samym próbując uchronić go od nadmiernej ekspozycji na światło słoneczne. Na moje nieprzeciętne szczęście, a Krzaka gorzkie utrapienie, już po niedługiej chwili, liczonej od zakończenia rozmowy, zaczęły dziać się rzeczy dziwnie i wcześniej przez nikogo nieprzewidywane. Po tylnej części mojej piątej, kłębiastej nogi otarło się bowiem coś, czego dotyk aktywował we mnie tryb awaryjny i zmusił do raptownej ucieczki z miejsca zdarzenia. Tak też się złożyło, że nie za bardzo wtedy myślałem nad tym, dokąd pobiec, więc przypadkowo podskoczyłem, zaliczając spektakularną wpadkę, czyli wpadnięcie na stojącą najbliżej osobę.
— Co ty odstawiasz? Wiewiórki się przestraszyłeś?! — zaśmiał się, odwracając się w stronę przebiegającego nieopodal zwierzęcia i przy okazji szydząc z mojego adekwatnego do sytuacji zachowania. Niech ten rudzielec nawet nie próbuje mi wmawiać, że nigdy w swoim krótkim życiu nie przestraszył się włochatej myszy, wskakującej na twoje plecy zza drzewa. Niech się przypadkiem ze szczęścia nie zesra.
— Ha-ha, bardzo śmieszne, naprawdę… — wymamrotałem, marszcząc żałośnie brwi, zarazem próbując uspokoić szarżujące bicie serca, ponieważ nie chciałem, żeby ten gbur przypadkiem je usłyszał.
— Dobra, złaź ze mnie — burknął z poirytowaniem, na co nie za bardzo zareagowałem. — Głuchy jesteś? Złaź ze mnie!
Szczerze to nieszczególnie rozumiałem, z jakiego powodu ten awanturnik od razu podniósł na mnie swój piskliwy głos. Przecież to wcale nie tak, że wyrywałem mu kudły, wcale a wcale! Jego sierść była w dotyku zbyt miękka i wygodna jak na moje kości, żeby ją przypadkiem kaleczyć. Jestem ostrożny, jeśli chodzi o żywe poduszki.
W każdym razie domyśliłem się, że miły Krzak po prostu nie istnieje, tak jak wyobrażałem to sobie pięć minut temu i zapewne prędzej, czy też później pojawi się w którymś miejscu mała iskierka, zapalająca całe, nieposkromione ognisko, przed którym trzeba będzie uciekać, gdzie pieprz rośnie, żeby dziwnym, dziwniejszym trafem nie zrobić z siebie potrawki na jutrzejszy obiad. Naturalnie tak właśnie się stało z momentem zepchnięcia mnie na piach i ustawieniem się do odpowiedniej pozycji bojowej, co z kolei wystawiło mnie i moje zdolności w bijatykach na próbę, ponieważ kiedy to był ostatni raz, gdy mogłem się wykazać? A, no tak. Zanim zostałem uczniem, czyli wieki temu.
— Tępak z ciebie, wiesz? — zawarczałem tak samo groźnie, jak Laurency skrzeczy o poranku, żeby wybudzić mnie ze snu, czyli bardzo.
— Przygłup!
— Dureń!
— Cymbał!
— Osioł!
— Osłem to ty będziesz, jak z tobą skończę! — wrzasnął głośniej, niż Laurency podczas ataku tamtych mrówek dzień wcześniej, dodatkowo raniąc moje wrażliwe uszy, a zanim przeszedł do reszty swojego przedstawienia, zdążył jeszcze zaszurać czystymi łapami o podłoże, tym samym brudząc je niemiłosiernie. Jak ja w ogóle mogłem myśleć, że istnieje szansa na to, że zostaniemy dobrymi ziomkami, skoro jest takim brudasem?
Atak z jego strony przyszedł dość niespodziewanie, bodajże po jednym błyśnięciu promyka, tym samym niszcząc mój pokojowy plan ugryzienia go w ogon, żeby się trochę uspokoił i zastanowił nad tym, co próbuje zrobić. Rozumie się, że poprzez zaskoczenie już na samym początku zdążyłem oberwać od niego w moją ulubioną łapę, bo w tą, którą zazwyczaj podnoszę znalezione na drodze cenne manatki. I było to bardzo nieprzyjemne. Niemniej jednak towarzysz niemalże od razu otrzymał ode mnie w powitalnym prezencie soczystego kopniaka w pysk za to co zrobił, ponieważ mimo mojej pokojowości, którą tak usiłuję załatwić większość problemów, nie wstydzę się oddać temu, kto bezpodstawnie rzuca się na innych. I tak też było w tym przypadku i będzie w każdym następnym, boć nie dam sobą tak łatwo pomiatać. Chwila nieuwagi, cichy jęk i kolejny ruch. Krzak nie chciał się tak szybko poddawać, może po prostu nie potrafił. Zasyczał, szykując się do następnego zrywu. Rudawe, tylne łapy ugięły się w sposób niesłychany, pomocny na tyle, aby wskoczyć wprost na mnie. Na moją głowę, nie, na głowę i tułów. I szarpaliśmy się tak przez chwilę, może dwie albo trzy, a nikt na to uwagi w dalszym ciągu nie zwracał, co dziwiło mnie bardzo, zważając na to, iż jeszcze chwilę temu otaczało nas tylu wojowników. Jasna sprawa, chciałem go zrzucić, próbowałem, jednak ten uczepił się mnie jak łaskocząca pchła. Poprzez nałożenie się ciężaru jego ciała i nieudane próby zrzucenia tego glonojada zatoczyliśmy parę kółek wokół jednego z rozłożonych legowisk. Na początku myślałem, że co tam, wywalimy się, przynajmniej będzie miękko, jednak dopiero po paru spojrzeniach w tamtą stronę zrozumiałem, iż to nie było byle jakie zapchlone legowisko, a miejsce kogoś, z kim miałem już do czynienia. Prawdopodobnie należało do suki, którą niegdyś poznałem na tych terenach. Dlaczego do niej? A no dlatego, że tuż obok jej posłania lśniła w blasku słońca wysoka, kolorowa wieżyczka, składająca się z różnej wielkości kamyków i kamyczków. Jej autorka wabiła się Słoneczny Pysk, a przypomnienie sobie jej imienia jeszcze bardziej zmartwiło moją dupę, ponieważ ta kochana wojowniczka by się załamała, gdyby ten gnojarz coś rozwalił. Bo co gdyby zmieniła swoje miano na Pochmurny Pysk?! To byłaby przecież niewyobrażalna katastrofa...
— Krzaczor, złaź na piach, bo naskarżę na ciebie Leonisowi i… — Czekaj, komu? Przecież on go nie zna!
Na nic zdały się moje jęki, stęki i wykrzykiwane nieposiadające najmniejszego sensu zdania do nieogarniętego Krzaka, ponieważ do tego pustego łba nie przyszła mu nawet jedna myśl związana z posłuchaniem moich słów. A wiadomo, że skoro jeden z nas nieszczególnie myśli, to prawdopodobieństwo, że wpadniemy w kłopoty, wynosi mniej więcej sto, jak nie tysiąc procent. Pamiętam, że przez jego zachowanie obiecałem sobie, że jeśli w niedalekiej przyszłości znajdzie się odpowiedni moment na strzelenie go w głowę, to zrobię to bez zawahania. Może nawet dwa razy.
Odłamku skały, gdzież jest twa siła?
Szkoda tylko, że nie wystarczyło mi tym razem czasu, ażeby zepchnąć go z siebie i zapobieć szykującej się zagładzie. Gdyby razem z nami był tutaj Laurency zapewne by kibicował któremuś z nas z jedzeniem w łapie i Cierniem pod pachą, zamiast próbować nas rozdzielić, więc w zasadzie nie byłoby różnicy. Widać, że w tym świecie jestem zdany sam na siebie, co można zaliczyć jako potworny błąd losu, ponieważ i tym razem doszło do czegoś, czego tak bardzo nie chciałem, aby doszło do skutku. No wywaliliśmy się na stosik tak pięknie umytych, niczym te należące do Maki Paki*, przy okazji omal nie łamiąc mi łapy, a Krzakowi czoła, bo przecież bałwan zdążył mnie jeszcze kopnąć przed uderzeniem o ziemię.
„No cóż, stało się” — mniej więcej to mówiła wtedy mina Krzaczora, który jak gdyby nigdy nic stał i patrzył się spokojnie na bałagan, który stworzył jego zbyt dumny zad. Doprawdy jego postawa załamywała mnie jeszcze bardziej, niż potrzeba pokazania się u medyka Bezgwiezdnych. „No dobra, a co z tobą, Chwast?” Ja byłem zdruzgotany, bodaj jedna z najpiękniejszych, nie, zaraz, jednak najpiękniejsza, najlepsiejsza, w ogóle wszystko, z czym naj może się połączyć, wieżyczek kamiennych, tak starannie wcześniej ułożona, została właśnie roztrzaskana na wiele drobnych kamyczków, których nie sposób samemu zebrać (a Krzakowi to na pewno nie przyszłoby na myśl mi pomagać!). Jedyne szczęście objawiające się w tej całej sytuacji, było takie, iż tym razem ten wypadek nie mógł zostać uznany za mój czyn, tylko kogoś innego. Kogo? Oczywiście tego rudego świrusa, naburmuszonego szczeniaka, nie ucznia, na ucznia to on się nie nadaje, nie dorósł jeszcze, którego ja, jako dobry przyjaciel przyszedłem odwiedzić z pokojowymi zamiarami. No, nie tym razem, Chwaścik, nie tym razem.
Do tysiąca Dwunożnych, ale z niego przepotężny kretyn!
— Co żeś narobił, Krzaczor?! — wrzasnąłem totalnie załamany, z płaczem rzucając się na ziemię, zarazem próbując co nieco pozbierać do kupy, żeby tylko nikt nie spostrzegł, jaki bałagan panował obok legowiska Słoneczka.
— Co JA narobiłem?! — zawarczał, cofając się o parę kroków, co w sumie mnie uspokoiło, bo kto wie, może chciał wtedy odgryźć mi łeb? Oby nie.
— A niby kto, głąbie? To przecież wina tego twojego dużego zada... — wymamrotałem pośpiesznie, żeby tylko usłyszał jak najmniej, czego w zasadzie szybko zdążyłem pożałować, ponieważ na moje nieszczęście jego rozwścieczony wzrok rzucał się po moim ciele, jak stado złapanych w lesie morderczych pcheł, co z kolei spowodowało, że o ucieczce nie było już mowy. Znaczy jakaś była, ale czy wycofanie by się udało, to nie jestem pewien.
Towarzysz na szczęście nie zareagował zbyt gwałtownie niż jego oczy, a jedynie wydobył z siebie trochę odgłosów wzmożonej agresji i zdenerwowania, powstałego dzięki mojej skromnej uwadze na temat jego ponadprzeciętnych rozmiarów tyłka. Może to jego jakiś czuły punkt?
— Ej, b-bo ten tego, myślisz, że będzie z-zła? — wyjęczałem z niepokojem, zastanawiając się, gdzie mógłbym zacząć szukać zgubionych kamyczków, żeby uzbierać chociażby co większe z nich, równocześnie niesfornie próbując poukładać te, które leżały wokół mnie.
— Nie no, raczej nie powinna — odrzekł, będąc zirytowanym całą sytuacją, albo w sumie bardziej moim zachowaniem, ponieważ w tle wciąż mógł słyszeć moje pociąganie nosem, czy powtarzane w kółko „Przecież ona mnie zabije”.
Stał tak nade mną bez celu i spoglądał na mizernie złożoną kupę minerałów, natomiast ja wciąż kuliłem się z płaczem nad legowiskiem suki, z nadzieją modląc się o spokój i błogosławieństwo do własnego kamienia, który dalej schowany był w mojej ukrytej skrytce na najbardziej kamienne skarby. Może dzięki temu jakoś ujdę z życiem.
I nim się obejrzałem, tuż przed moimi trzęsącymi się ze zdenerwowania łapami, pojawiła się Słoneczko cała na złoto, bo przecież w takowej barwie posiada sierść. Jeszcze przez parę ukradkiem uciekających mi sekund nie odczuwałem tak wielkiego przerażenia, jakie miało mnie spotkać za ich zdublowaną ilość, jednak wraz z podnoszeniem łba wzrastał także poziom mojego wystrzelonego już w niebo stresu. A kiedy nasze spojrzenia się spotkały, już wiedziałem, że nawet najpiękniejsza znaleziona przeze mnie przeprosinowa skałka mi nie pomoże.
Cholera, Laurency, nie podoba mi się tu, zabierz mnie do domu!

<No i co żeś narobił, Krzaczor?>
[4015 słów: Chwast otrzymuje 40 Punktów Doświadczenia i 5 Punktów Treningu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz