— Myślisz, że poszedł bardzo daleko? — zapytałem żałośnie wyjącego ze smutku psa, martwiąc się o to, czy przypadkiem nie zafunduje mi powtórki z rozrywki i czy ponownie nie skończę po tym dniu z rozległym bólem głowy, łap i pośladków.
— Nie wiem, do-... dokąd mogłyby ponieść go te jego krótkie nóżki, ale mam nadzieję, że… że nie na koniec świata — wymamrotał, o mało co się nie załamując, po czym dodał jeszcze parę słów o tym, jakie to tamte maliny nie były cudowne i czy przypadkiem nie ruszyłbym się po więcej.
— Tak, też mam taką nadzieję — odpowiedziałem, przewracając oczami, zarazem wciąż wbijając wzrok w mentora. — No już, już, znajdziemy twojego Mlecza, nie bój żaby.
Mimo sporej różnicy wielkości, jaka nas dzieliła, udało mi się stanąć w umożliwiający mi poklepanie tego śmierdziela po pleckach sposób. Wydawało mi się, że jest to jedna z lepszych opcji, którą mogłem wtedy wybrać, zważając na to, że Laurency chyba nie zwracał większej uwagi na moje słowa. Wyglądał wtedy jak małe dziecko, potrzebujące zwykłego przytulasa, żeby na nowo zebrać siły do brykania i bycia starym, dobrym sobą. Niestety, mimo wszelkich starań, których się podjąłem, żeby tylko doprowadzić Laurencego do stanu choć trochę przypominającego normalny, nie dawał żadnych oznak poprawy; należący do niego nos sprawiał wrażenie coraz to bardziej zasmarkanego, a pysk psa jeszcze bardziej zmarkotniał, zmarszczeniem brwi uwydatniając wszystkie wystające, pojedyncze kosmyki. Co za miejsce nie do życia.
— Chodź, póki nie jest jeszcze tak ciemno — poprosiłem, mimo tego, że w mojej głowie kłębiła się obawa o to, czy to na pewno taki dobry pomysł, aby iść gdziekolwiek poza teren klanu, dodatkowo w nocy, dodatkowo z Laurencym. Niby jest moim mentorem, ale jednak powierzanie mu (ponownie!) mojego zdrowia, a nawet życia, nie byłoby najlepszym posunięciem. Fakt, w grę wchodzi także jego zagubiony potomek (którego swoją drogą ani razu na oczy nie widziałem), a odnalezienie Bezgwiezdnego powinno być priorytetem wojownika, dlatego tym razem postanowiłem temu niemądremu marudzie stuprocentowo zaufać.
— Masz rację, Chwast, masz rację. — Mentor energicznie podniósł zamieszkały przez tysiące drobnych mrówek zad, podskakując przy tym i krzycząc z łaskotania i bólu. — O mój Leonisie, ależ to gryzie w dup-... tyłek!
Natomiast ja, nieco przestraszony jego przeraźliwymi wrzaskami i dziwnymi minami, powstałymi przez doskwierający mu dyskomfort, natychmiast odskoczyłem na bezpieczną odległość liczącą parę psich stóp, równocześnie dając mu miejsce na to, aby spokojnie, to znaczy nader ruchliwie i dynamiczne, mógł się z tych czarnych potworów otrzepać. Zgodnie z moimi przewidywaniami Laurency zaczął kręcić swoim zabytkowym tyłkiem, ogonem i tułowiem z nadzieją na to, że może same spadną z takiej karuzeli — na całe szczęście był to najlepszy z dotychczasowych pomysłów, które przywędrowały mu na piechotę do głowy, ponieważ owady chyżo zeskoczyły z nowej miejscówki, a mnie przestały boleć bębenki.
— Teraz możemy iść, Chwast.
Więc poszliśmy. I było dość zabawnie.
Oczywiście zgadzam się ze stwierdzeniem, które głosi, że to właśnie noc, nie poranek, czy południe, jest najlepszą porą każdego przeżytego dnia. Nie muszę wtedy czuć, jak promienie słońca wypalają mi dziurę na plecach, po klanie przestają też biegać niespokojne, znudzone, czy niemiłe psy. Robi się o wiele przyjaźniej i spokojniej, taka sympatyczna atmosfera, idealna do fantazyjnych rozmów albo dzikich wypraw nad rzekę tylko po to, żeby niedługo później trafić do Leonisa pod opiekę medyczną. Niemniej jednak brak przyzwoitego oświetlenia nad wydeptywaną przez nas w tamtej chwili drogą przyprawiała mnie o dziwny ucisk w brzuchu. I nie, nie był on spowodowany wcześniejszym kontaktem z medykiem Bezgwiezdnych, a wciąż narastającym strachem przed przerażającą kreaturą, która w każdej chwili mogła wyskoczyć zza otaczających nas ze wszystkich stron chaszczy. Naturalnie zaradziłoby na to parę ciemnozielonych, podobnych do zwykłego liścia, wcześniej spadłego z drzewa za sprawą silnego wiatru, magicznych ziół, wszak głupim pomysłem byłoby proszenie Laurencego o ich znalezienie. Możliwe, że by je rozpoznał, ale w jaki sposób kazałby z nich korzystać? Przecież żadna z niego pielęgniarka, toteż lepiej nie ryzykować zaprzepaszczenia możliwości odbycia ciekawej przygody, objawiającej się z nutką grozy w powietrzu.
— Jak tam się czujemy, Chwaścik? — odezwał się po paru minutach ciszy, lekko hamując, aby dotrzymać mi kroku — bo przecież ja i moje krótkie łapy nie za bardzo nadążamy za tym ruchliwym staruszkiem.
— Chyba dobrze, nie mdli mnie już tak bardzo... Laurency, taka jedna sprawa — odrzekłem, następnie przyspieszając podobnie do rozmówcy, ponieważ rozpierająca go energia nie pozwoliła mu poruszać się tak wolno, jak ja. — W jaki sposób mam ci pomóc znaleźć Mlecza, skoro nie mam pojęcia, jak wygląda, ani czym pachnie?
— Jak to nie wiesz? Nie kojarzysz Mlecza? — Pokręciłem głową na prawo i lewo, na co westchnął przeciągle. — Przecież wszędzie go pełno, może słabo widzisz? — sapnął ponownie, zniżając łeb do mojego poziomu. — Szukamy takiej małej, jasnej kulki sierści, w zasadzie niewiele większej od ciebie. Tak, tak właśnie mój Mlecz wygląda.
„Mała, jasna kulka sierści”, co? Dzięki takiemu opisowi równie dobrze mógłbym wziąć naszą liderkę, Jazgota, czy praktycznie każdego innego, małego i jasnego kundla, krążącego w pobliżu terenu Bezgwiezdnych za owego Mlecza, jednak po krótkiej kłótni przeprowadzonej w środku głowy ze samym sobą, doszedłem do wniosku, iż nie sądzę, że mądrym wyborem byłoby dalsze ciągnięcie tamtej gadki. Najwyżej wpadnę na kogoś innego i zwalę to na Laurencego.
— No dobrze, w takim razie jeszcze jedno pytanie. — Spojrzałem do góry, upewniając się, że ten dalej mnie słucha. — Czy zdążymy wrócić rano na trening?
— Jaki trening? A racja, treeening — przeciągnął ostatnie słowo, wysilając się, aby przez chwilę faktycznie nad tym pomyśleć. — Potraktuj tę wyprawę jako taki trening — oznajmił uśmiechnięty, ówcześnie odwracając swój łeb w stronę mojego. — Poćwiczysz swoje łowieckie zdolności!
— Ale przecież żadnych jeszcze nie mam...
— To je zdobędziesz — mruknął półszeptem, zapewne starając się ukryć lekkie niezadowolenie spowodowane moimi słowami. — Będziemy polować na zwierzynę, znaczy się Mlecza, ale w tym przypadku uznajmy, że jest on zwierzyną. W ten sposób zrozumiesz, jak w okamgnieniu można załapać się na niezłe żarełko!
Och, droga wieżyczko kamieni, którą ułożyłem poprzedniego wieczora, jeśli tej nocy nauczę się czegoś nowego, to bądźże błogosławiona! Miałem wtedy szczerą nadzieję na to, że to ja, właśnie ja, naturalnie za pomocą odrobiny szczęścia, bo jakżeby inaczej, skoro nie znam zapachu wojownika, a opis podany przez Laurencego brzmiał, jakby ten nigdy w życiu nie widział własnego syna na oczy, upoluję dzisiejszy obiad własnymi, już nieco brudnymi od chodzenia po wydeptanym wcześniej przez starszego błocie i dzięki temu już nigdy nie przyjdzie i nie stwierdzi, że potrzebny mi nowy mentor.
Zalesiona ścieżka, którą Bezgwiezdny postanowił obrać była niemalże tak prosta, jak on sam, czyli w zasadzie wcale. Wokół nas tworzyła się wydeptana, trawiasta dróżka, którą poniekąd szpeciło świeże, ciemne błoto, a najgorsze było to, że nie wiem, czy powstało tu wcześniej, czy to dopiero idący przede mną Laurency je tam naniósł. Dodatkowo, co chwila zatrzymywaliśmy się, a to przy trzecim powalony drzewie, a to przy kolejnym zakręcie, prowadzącym donikąd. Nie narzekałem, nie mogłem narzekać, sprawa oczywista, każdemu może się czasem zdarzyć, że zabłądzi i ja to rozumiem, bo niby jak wytłumaczyć moje znalezienie się na terenie innego klanu parę księżyców temu, no nijak, jednak gdy w końcu do moich uszu doszła nieróżniąca się od tamtego czasu, kiedy o mały psi włos nie straciłem mojego krótkiego życia na dobre, spokojna melodia szumiącego potoku, dotarło do mnie, że tak naprawdę, jak za ostatnim razem skręciliśmy, to najzwyczajniej w świecie zaczęliśmy się cofać, tym samym zachodząc aż na płyciznę. Wraz z nadejściem tej chwili zrozumiałem, jak bardzo nie wiemy, co tak właściwie robimy i dokąd zmierzamy. Aliści noc młoda i piękna, tak więc czemu nie wykorzystać jej na zacieśnianie więzów z mentorem?
— Panie Laurency, mam takie pytanie — odezwałem się, gdy tylko minęliśmy kolejny zakręt, „sprytnie” omijając drogę prowadzącą z powrotem do klanu. Moim planem było rozładowanie nieprzyjemnej atmosfery, która zdążyła się utworzyć poprzez brak orientacji w terenie i ciągłe narzekanie Laurencego, że przecież on już widział ten kamień i to na pewno nie jest przypadek, tylko okrutne herezje i zamach na jego życie.
— Masz pytanie, tak?
— Tak.
— Jakie to pytanie?
— Bardzo ważne — oznajmiłem, stając naprzeciw zaintrygowanego moim „bardzo ważnym” pytaniem. — Co to jest ten „gej”?
Niesamowicie przystojny, dotychczas w miarę spokojny pysk Laurencego odwalił wtedy niezmiernie szybką i zadziwiającą magię, a mianowicie ukazujący się na nim wyraz w parę setnych sekundy przeszedł z „kurczę, ale muszę być mądry, że Chwaścik mnie o coś pyta” do „Jezus Maria, czyje to dziecko, że nie wie takich rzeczy?”.
— Słuchaj, Chwaścik, bo to jest bardzo ważne — zakomunikował, wytrzeszczając lekko połyskujące za sprawą świecących nad naszymi głowami gwiazd, jasne ślepia. — Gej to takie zjawisko pogodowe, w czasie którego dwóch przystojnych samców liże się po pyskach, jak twoi rodzice, o ile ich masz. — Tu ugryzł się w nader gadatliwy język. — Znaczy się, o ile tak robią.
— A jeśli tak nie robią?
— To wtedy, eee…
— Skoro to zjawisko pogodowe, to czy to znaczy, że geje spadają z nieba? No wiesz, jak deszcz na przykład. — Wciąż dociekałem, starając się jak najlepiej zrozumieć ideę „geja”.
— Nie, geje nie spadają z nieba — odpowiedział szybko, tym samym niszcząc moje marzenie o zobaczeniu jednego z takich lecących na ziemię. — Przynajmniej tak mi się wydaje, bo Pan Chmurka…
— O właśnie, Laurency, kto to Pan Chmurka? — Jego słowa odświeżyły mi pamięć, bo przecież jeszcze niedawno płakał, że chciałby o nim trochę opowiedzieć.
— Chyba też jest gejem, ale nie jestem pewien, bo boję się go zaprosić na wspólne grzybobranie — stwierdził bez zastanowienia, aczkolwiek w mojej głowie siedziało wtedy tylko jedno pytanie — okej, ale co to jest grzybobranie?
— Skoro jesteś gejem i on chyba też, to to znaczy, że jesteście razem?
— Cze-czekaj, co? No wiesz, ten, no… — wybełkotał nerwowo, ówcześnie odciągając ode mnie swoje zakłopotane spojrzenie, które następnie powędrowało w stronę przekwitłej już lipy. — Hej, Chwast, widzisz tamten kamień?
Ale zaraz, jaki kamień? Czy ktoś powiedział kamień?
Jak widać wystarczyło jedno wypowiedziane na ten temat słowo, aby mój wewnętrzny kamienny radar odpalił czerwoną lampkę i zaczął przeraźliwie piszczeć. Rozumie się, że niemal natychmiast odwróciłem kudłaty łeb we wskazaną przez mentora stronę, kompletnie zapominając, że jeszcze chwilę temu rozmawialiśmy o czymś zupełnie innym — o jego życiu prywatnym, o którym tak na dobrą sprawę niemalże nic nie wiem, co trochę mnie przeraża. Wyobraźcie sobie, przychodzi do was niemalże dziewięciokrotnie starszy wojownik, nagle oznajmia, że począwszy od dnia teraźniejszego będzie waszym nauczycielem, najlepszym przyjacielem i przewodnikiem duchowym w jednym. Że będziecie spotykać się prawie każdego dnia, a może nawet i nocy, a na dodatek kompletnie nie wiecie, kim jest ta osoba, skąd o was wie i jakie zamiary chowa pod tą miłą osłoną. Creepy.
— Jejku, ale się błyszczy! Laurency, chodź tu szybko! — krzyknąłem, gdy tylko szczęśliwie doskoczyłem do spokojnie spoczywającego kamienia, w przeciwieństwie do mentora, który powoli do mnie tuptał.
— No błyszczy się, błyszczy — potwierdził, wpatrując się w niego z mniejszym, choć dalej wystarczającym zaciekawieniem, co ja. — Pasuje do ciebie, w sensie tak kolorystycznie.
Faktycznie, starszy miał tutaj dużo racji, ponieważ gdy obracałem minerał w łapach, delikatnie połyskiwał, natomiast jego ogólna barwa miała ciemny odcień, lekko podobny do tej, którą wyróżnia się moje kłębiaste futro. Kształt znaleziska nie był niezwykły — owalny, lekko wypolerowany, zapewne przez wcześniejsze leżenie pod wartkim strumieniem. Wyglądał, jakby ktoś go tam specjalnie przyniósł i zostawił lub zwyczajnie zapomniał zabrać ze sobą. Szkoda byłoby bez niego odejść, jednak gdybym pokusił się o jego przywłaszczenie, to czułbym się jak tuzinkowy złodziej. Niby nic, ale jednak.
Moje zamyślenie przynajmniej nie trwało zbyt długo, za co mógłbym potem towarzyszącemu mi partnerowi podziękować, ponieważ kto wie, czy sam bym się nie wkopał do dołu, gdyby nie zaczął czegoś gadać.
— Chwaścik, czy czujesz to samo co ja? — zapytał, mając nadzieję, że także załapię woń przychodzącą wraz z chłodnym powiewem od północnej strony.
— To inny pies? — Zdziwiłem się przez ten nagły trop, powoli podchodząc do starszego Bezgwiezdnego, który bodajże uważnie nasłuchiwał wszelkich szelestów, czy nienależących do nas wdechów i wydechów.
Czego złego bym o nim w myślach nie mówił, to jednak chyba nigdy nie miałem okazji zobaczyć go tak skupionego na jednej, konkretnej rzeczy. Co mnie poruszyło to to, iż Laurency i Mlecz muszą posiadać niezwykłą relację, skoro ojciec aż tak martwi się o swojego syna. Skupiono-zmartwiony Laurency to od teraz mój ulubiony Laurency.
Dzięki wyćwiczonemu przez tyle księżyców słuchowi mentor szybko dostrzegł, że tuż w pobliżu prawdopodobnie znajduje się jego zguba, tak więc bez zbędnego gadania, oznajmił gestem, iż tutaj obok, chyba za krzakami coś prawdopodobnie się ukrywa, co uznałem za zachętę do działania i nim zdążył zamrugać dwa razy na znak, że coś się dzieje, ja naskoczyłem na wskazany przez niego gąszcz przebrzydłych zarośli. Na mój kompletny zawód, a jego pogłębiające się z każdą chwilą załamanie psychiczne, wyczajona przez niego ofiara nie była Mleczem, nie była nawet jakimś psem, a bodajże zwykłą, niemal niezauważoną przeze mnie rudą wiewiórką, do której na pożegnanie starszy groźno zawarczał. Pamiętam, że to właśnie wtedy stracił cały zebrany dotąd zapał i determinację, wspierającą poszukiwania syna, co bardzo utrudniło nam wędrówkę. Mentor uznał, iż dalsze poszukiwania nie mają sensu i powinniśmy zawracać, zanim znów zacznę czuć się schorowany, natomiast ja mu na to, że chyba coś go boli od tej starości i że nie mam zamiaru się stamtąd ruszyć, dopóki nie dowiem się, jak Mlecz naprawdę wygląda, chociażbym miał tam stać przez następny dzień, czy może nawet tydzień.
— Nie, Chwaścik, j-ja tu jestem mentorem i zarządzam, żebyśmy wracali — wychrypiał, odwracając się w stronę, z której przyszliśmy. — Nie będziemy tu marnować czasu, pewnie jesteś już bardzo zmęczony i…
I wtedy zdarzył się taki jakby cud, bo przecież chyba żaden z nas nie spodziewałby się sekundę wcześniej, że wybawieniem dla niego będzie dochodzące zza zasłoniętej drzewem polany ciche pochrapywanie należące do pewnego, wcale nieznanego nam samca, który dodatkowo wyglądał, jak taka mała, jasna kulka sierści, w zasadzie niewiele większa ode mnie. A jednak.
<Dzień dobry, panie konduktorze, proszę o odpis Laurencego>
[2243 słowa: Chwast otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia i 4 Punkty Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz