Miodek pozornie zdawał się zupełnie niegroźny, szczególnie ze swoją tendencją do jąkania się i posłuchem, którym cieszyli się u niego starsi. Wydawało się, jak gdyby w dowolnym momencie był w stanie przybrać postać siedemnastoletniego metra pięćdziesiąt pięć, jaki podskakuje wówczas, gdy wyższy kolega zabierze jej telefon, a z racji, że nogi owego wariantu są zbyt krótkie, żeby mu go wyszarpać, w międzyczasie delikwentka wykrzykuje: „Hej, jestem zbyt mała, oddaj mi to!”. Mimo że w rzeczywistości Miodowej Łapie dosyć daleko do powszechnie występującego typu pick me, ponieważ miara jego wzrostu jest znacznie odbiegająca od przyjętej normy bycia niskim (już dawno przerósł Podgrzybka o parę jego głów), poza tym nie ma telefonu ani przystojnych kolegów, których mógłby kokietować, rutynowo towarzyszy mu przeczucie, jakby otoczenie miało go za profesjonalnego wylizywacza tyłka Rybiego Potopu, kiedy w rzeczywistości Miodek tylko oddaje mu należną cześć i… cholera jasna, czy otoczenie nie miało racji? W każdym razie Rybi Potop nie zaszczyci dziś nikogo swoją prezencją, bo najprawdopodobniej, chociaż jego akolita nieustannie zaciskał nieistniejące kciuki za to, żeby się mylił, zjadły go wilki albo inne nieprzyjemne stworzenia, których pokaźne uzębienie zapewnia nieszczególnie sielankową śmierć w akompaniamencie skowytu przezeń, zwierzę, rozszarpywanego. Miód jednak miał na głowie ważniejsze troski, które nasilały się z każdą chwilą, w miarę jak Szara Skała oddalał się od nich, a losy Miodowej Łapy coraz bardziej zależały od decyzji, jaką podejmie Omszona Łapa. A nie wydawało się, jakoby Mchowi się gdziekolwiek spieszyło. Nie to, że Miodek miał cokolwiek przeciwko temu. Ostatecznie sam nie wiedział, czy zapałał do Petera jakąkolwiek sympatią, a jego nieobecność generowała okazję do czmychnięcia gdzieś w zarośla, coby kompletnie na oślep wrócić do Flumine, nie znając ani drogi, ani nawet kierunku, w którym powinien się udać. Stał wyprężony w samym centrum obozu Industrii i nie cieszyło go to w zupełności. Zasadniczo, ostatnimi czasy Miodka cieszyło niewiele.
Miodek odprowadził spojrzeniem podskakujący w rytm kroków tyłek medyka, wykrzywiając pysk w niewiadomego pochodzenia grymasie. Poczuł na sobie wzrok Omszonej Łapy, który ściągnął brwi i poruszył się, najpewniej znudzony stagnacją towarzysza.
— Nie pierdol i chodź.
Akolita otrząsnął się i popatrzył na Omszoną Łapę z malującym się na obliczu zaskoczeniem. Nie brało się z siarczystego przekleństwa, które przed momentem wyrwało się z jego wygadanej gęby ani suchego polecenia, jakie Miodkowi wydał — Miodowa Łapa najzwyczajniej sądził, że poprzestaną na niekoniecznie serdecznej pogawędce opartej na wyśmianiu defektu Miodka, przez trzydzieści uderzeń serca postoją jak dwa kołki, wydając z siebie serię głębokich i krótkich, urwanych westchnień, żeby finalnie rozejść się, kiedy Szara Skała wróci ze swojej misji, która popchnęła go do zabrania apostoła na swoje tereny. Omszona Łapa sprawił, że w niewielkim móżdżku Miodka po raz pierwszy wyświetlił się komunikat o błędzie. Sęk w tym, że w jednym momencie ów mózg naprodukował tyle endorfin, iż żołądek akolity niemal nie utrzymał się na swoim miejscu, pchany ku gardłu, a szczękę zacisnął tak mocno, że w pewnym momencie poczuł, jakby miała rozlecieć się na kawałki. Miodowej Łapie zdecydowanie brakowało rozrywek.
Zdusił w zarodku pytanie, gdzie Omszona Łapa zamierza go zabrać. Posłusznie, stawiając łapę za łapą niemal w tych samych miejscach, w jakich kończyny kompana utworzyły wyżłobienia w ziemi, posuwał się do przodu, z każdym uderzeniem serca rozważając co najmniej jeden argument przeciwko takiemu przedsięwzięciu. Omszony był niższy od niego o głowę, a mimo to apostoł czuł się tak, jak gdyby to on był przedszkolakiem, którego prowadzi despotyczna, złakniona władzy nad nieświadomymi trzylatkami przedszkolanka o aspiracjach przewyższających te dyktatorskie, ponieważ znacznie łatwiej utworzyć armię z podekscytowanych, sporadycznie sikających pod siebie trzylatków niż niepokornych, złaknionych piwa i kiełbasy czterdziestoletnich Niemców. W tym czy innym wypadku — musieli iść na północ, ponieważ Miodkowi udało się wyłapać zielony porost rozlewający się po północnych częściach pni mijanych drzew. Później utracił na pewności, ponieważ zaczęli między nimi lawirować, wreszcie wyłaniając się z rzadkiego lasku; stając na progu rozległej, wilgotnej od rosy polany, Miodek skrzywił się, kiedy poczuł, jak sierść na jego łapach staje się coraz to bardziej mokra. Dyskretnie popatrzył na niewzruszonego Omszoną Łapę.
— T-to tutaj? — zapytał w końcu. W trakcie wypowiadaniu ostatniej sylaby złamał mu się głos, upodabniając się do tego czternastoletniego chłopca w trakcie mutacji. Speszył się nieco i zestresował, że Omszony go wykpi, ale towarzysz zdawał się zupełnie tym nie przejmować.
— Nie — parsknął, zerkając na niego. — Co, twoje szczudła cię już bolą?
Miodek uśmiechnął się pokrzepiająco i uśmiechnął półgębkiem.
— Nie — rzucił w odpowiedzi, ruszając do przodu przez sięgającą mu do piersi trawę.
W międzyczasie do jego jamy ustnej dostało się mniej więcej pięć sztuk robactwa, z czego trzy miał zaszczyt połknąć, żeby przez następne uderzenia serca kasłać i potrząsywać łbem w próbie nieefektywnego wydostania martwych ciałek z przełyku. Chociaż czuł na sobie pełne niezrozumienia spojrzenie Omszonego, nieustannie wypłakiwał sobie oczy, próbując pozbyć się skurwysyńskiej materii. Wtem poczuł, jak czyjaś, precyzując, Omszonego, łapa ląduje na jego plecach. Miodek zgiął się wpół i odkaszlnął raz jeszcze.
— K-klepnąłeś mnie w kre-kręgosłup, durniu — wycharczał.
— Czyli nie pomogło? — Pokiwał łbem ze zrozumieniem, szczerząc się pod nosem.
Miodowa Łapa przewrócił oczami i zacharczał tak, jakby lada moment miał pójść na bingo i ograć wszystkie osiemdziesięciolatki, a potem pójść na pisowski wiec, aby domagać się dwudziestej siódmej emerytury. Nie miał pewności, czy jakikolwiek ciało białkowe wydostało się z jego pyska, nawet szczerze w to wątpił, ale nie drapało go już nic więcej, więc nie przedłużał ich spaceru i pozwolił Omszonemu wyprzedzić się o kilka kroków, żeby doprowadził go do celu bez błądzenia.
Słońce grzało prosto na ich pyski. Miodowa Łapa desperacko łaknął wody — jej dotyku albo (nie)smaku — drepcząc po nagrzanych kamieniach, którymi wyłożona była ścieżka prowadząca ku przyczepom kempingowym Dwunożnych, skrzętnie poustawianym w znacznych odległościach od siebie, uniemożliwiając sąsiadom zaglądanie do siebie przez okno, jeśli którakolwiek ze stron uznawała to za nieodpowiednie. Miejsce kipiało od natężenia ludzi. Dzieci przecinały pole w każdą stronę, pokrzykując euforycznie i ganiając za sobą albo motylami, które miały nieszczęście w tamtej chwili tam przelatywać. Przy każdej z przyczep stał leżak albo dwa, jeszcze częściej drewniane krzesełka z małym stolikiem pomiędzy nimi, rzadziej Miodek dostrzegał zgliszcza i okręgi wyznaczające niewielką przestrzeń na ognisko, gdyby ktoś zdesperowany i pozbawiony grilla miał chęć na pieczoną kiełbasę albo spalone ciało tostowe.
— B-będziemy przytulać Dwunożnych? O-odważne.
Omszona Łapa jeszcze raz zaprotestował, popychając go w stronę słońca, na wschód. Obeszli szerokie pole kempingowe, choć znacznie nadłożyli drogi, żeby następnie przebyć ostatni odcinek z przyciśniętym do siatki bokiem. Cień, który dawały obrastające ją krzewy. sprawił, że Miodkowi nieszczególnie widziało się wychodzić z kryjówki, niemniej jednak Omszony i jego determinacja sprawiły, iż niemrawo wyczołgał się spomiędzy gałęzi prosto na słońce, wyduszając z siebie przeciągłe „znoowu?”. Rybi Potop opowiadał mu kiedyś o zjawiskach pogodowych i porach roku, ale ile mogły trwać upały? Jeszcze tydzień, a Miodowa Łapa zakwitnie albo po prostu zacznie śmierdzieć.
Stanęli na brzegu niewielkiego zbiornika wodnego. Jezioro nie należało do największych i znajdowało się kawałek drogi od przyczep, a mimo to piaszczyste brzegi były oblegane przez turystów. Miodek skrzywił się.
— N-nie możemy za-zadzierać z Dwunożnymi — przestrzegł Omszoną Łapę. — Są więksi i si-silniejsi.
— A, no tak — wymruczał wymijająco drugi, po czym podszedł jeszcze bliżej granicy, jakiej akolita nie chciał przekraczać. Miodowa Łapa syknął, jakby miało to Omszonego jakkolwiek powstrzymać.
Miodek zrobił krok do przodu.
— Omszona Ła-Łapo, ja na-prawdę nie…
Omszona nawet na niego nie spojrzał, tylko przyspieszył tempa. Akolita wydał z siebie kolejne westchnienie. Jego oddech stał się płytszy, a mięśnie napięte.
— O-Omszona Łapo…
Tym razem obejrzał się przez bark i spojrzał na Miodka z pytaniem w oczach.
— N-nie wiem, czy chcę…
A później, nie bacząc już na dalszą część zdania, wrócił do truchtu i ledwo apostoł zdążył się zorientować, zniknął gdzieś za koszem, wywołując sensację wśród Dwunożnych. Na tym etapie Miodek był pewien, że lada moment się popłacze, a od kompletnego załamania nerwowego dzielił go tylko jeden uśmiech, który nieustannie, nieco nieświadomie, kwitł na jego pysku, wystarczyła jedna myśl o pomykającym gdzieś parę metrów dalej Omszonej Łapie. Miodowa Łapa porwał się do przodu tak, jak pomykał przez łąkę, zgrabnie wymijając pojawiających się zupełnie znikąd Dwunożnych — mimo wszystko nie skracał dystansu między sobą a zaginionym uczniem, ponieważ Omszony dalej błądził gdzieś między ludźmi, a jego ogon pojawiał się i znikał z prędkością porównywalną do tej, w jakiej rozrastają się kłótnie o byle bzdurę na Twitterze. Rdzawa barwa sierści akolity odznaczała się na tle bladych ciał Dwunożnych i piasku, na którym porozkładali swoje kolorowe prostokąty, toteż na jej widok niemal każde dziecko wyciągało ku Miodkowi ręce, a odważniejsi zaczynali go gonić, zupełnie ignorowani przez sączących alkoholowe trunki rodziców. Raz, kiedy poczuł na swoim okrągłym tyłu dziecięcą dłoń, w panice odwrócił się, żeby złapać napastnika za nadgarstek, więc kiedy jego zęby najdelikatniej na świecie zacisnęły się na skórze dzieciaka, ciszę przeszył wrzask i dopiero wówczas matka odzyskała zainteresowanie swoim niechlubnym potomkiem.
W końcu Miodowa Łapa zatrzymał się, dysząc ciężko i opierając ciało o brązowy pomost. Mostek długością nie przekraczał czterech metrów, szeroki był na raptem półtora i bez problemu pomieściłby co najmniej sześciu Dwunożnych, ale, ku zadowoleniu Miodka, konstrukcja była wolna od uciążliwych osobowości. Krzyki ustały, w oddali grała ludzka muzyka, a raz na jakiś czas mężczyzna od orzeszków obwieszczał, że jego orzeszki są generalnie zajebiste, w przeciwieństwie do jego pensji — akolita przysłuchiwał się temu z najmniejszym skupieniem, ponieważ w tamtym momencie wszystkie jego myśli koncentrowały się na odzyskaniu miarowego oddechu. Naprzemienne unosił i opuszczał łeb.
— Zmęczyłeś się?
Gwałtownie podniósł wzrok. Ta sama, niższa o głowę postać patrzyła na niego, samym spojrzeniem rzucając mu wyzwanie. Miodek kondycję miał godną pożałowania, choć, jakby nie patrzeć, potrafił biegać szybko. Upał odcisnął piętno nie tylko na nim — obserwował ruchy Omszonej Łapy i zauważył, że i on odnajduje trudność w uspokojeniu oddechu.
— T-ty też.
Omszona Łapa zacisnął pysk i obrócił się, jakby szukał czegoś w głębi jeziora. Miodek postąpił naprzód, a jego łapę otoczyła chłodna woda. Zadrżał, ale dostawił do niej następną, i następną, dopóki woda nie dosięgała mu do przedramion. W miejscu, w którym stał, Omszona Łapa najpewniej by się utopił. Miodowa Łapa poruszył nosem. Zmierzył kompana od kolan po łeb, ponieważ tylko tyle wystawało znad tafli.
— U-umiesz pływać? — Miodek wszedł jeszcze głębiej, aż w pewnym momencie grunt osunął się spod jego opuszków.
<mech?>
+1600
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz