Kilkakrotnie zamknął i otworzył pysk. To nie było pytanie, które spodziewał się usłyszeć. Opowiedzieć coś o sobie?
— Nazywam się Jazgot — powiedział pierwsze, co mu wpadło do głowy. Samiczka zaśmiał się cichutko. — Nie mam mamy, ani taty, ani braci. Dostałem za to najlepszą uczennicę na świecie.
— Naprawdę? — zapytała, ale widział na jej pysku smutny uśmiech.
— Mhm. A tak poza tym... — zatrzymał się, przeszukując swoją pamięć. — Lubię morze — zabrzmiało to jak pytanie. Skarcił samego siebie. To przecież nie było jakieś skomplikowane, znał siebie całe życie.
— Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam.
— Tam też cię zabiorę, ale nie dziś, trzeba przejść przez całe miasto. Ale tak, lubię morze, lubię polować, lubię… lubię cmentarz. Wiele psów za nim nie przepada, bo ma dziwną atmosferę i często odwiedzają go dwunodzy, ale podoba mi się, jaki jest spokojny. Nie wiem, co ci więcej mogę powiedzieć. Nie przepadam za smakiem krwi. Raz próbowałem zjeść kamień, nie polecam ci tego. Kiedyś miałem jaśniejsze oczy, ale ściemniały mi z wiekiem.
Samiczka wydawała się usatysfakcjonowana. Jazgot rozluźnił się trochę. Przecież nie mógł powiedzieć jej zbyt wiele, nie powinna słuchać o nieprzyjemnych fragmentach, które stanowiły znaczną część jego życia.
Samiczka wydawała się usatysfakcjonowana. Jazgot rozluźnił się trochę. Przecież nie mógł powiedzieć jej zbyt wiele, nie powinna słuchać o nieprzyjemnych fragmentach, które stanowiły znaczną część jego życia.
To była tak biedna istotka. Za szybko doświadczyła okrucieństwa tego świata. Wiedział, że nie będzie mógł jej przede wszystkim obronić. Zawsze będzie jakiś silniejszy pies, jakiś krwiożerczy dwunóg czy nieprzewidywalny wypadek. A jednak, kiedy patrzył na jej uroczy pyszczek, prosił wszystkie moce tego świata, by był dostatecznie silny.
— No dobra, chodź Drzazga, nauczymy cię robić lepsze uniki — powiedział, wstając z ziemi. — To jedna z ważniejszych części walk. Nic ci po wielkiej sile, jeśli przeciwnik zdąży cię już zmęczyć, zanim jej użyjesz. Ćwiczymy dokładność, więc będę robić wszystko powoli. Gotowa? To do boju.
Trenowanie Drzazgi było proste. Nie kłóciła się, nie zadawała niepotrzebnych pytań. Za to szybko się męczyła i czasem niepokoił się, że przesadza. Starał się być delikatny. Rozumiał swoją siłę, był już dorosłym psem, a ona, nawet gdy wyglądała dorosłe, wciąż posiadała delikatne kości. Nie był pewien, co by począł, jeśli przypadkiem by ją skrzywdził.
Byli trochę niedopasowani. On, chociaż ogółem pozostawał dość sprawnym psem, ale jego główną zaletą pozostawała siła. Miał silne mięśnie w swoim małym ciałku. Ona, jeśli już, odstawała w zwinności. Nie było co zmuszać ją do ćwiczeń, które sam wykonywał, skoro to nie była jej dziedzina. Musiał trochę kombinować, ale był dumny z jej progresu.
To nie sprawiało, że mniej się niepokoił. Miał swój wypadek, jak to był powszechnie znany. Blizna na boku nie zarosła futrem. Liczył na to trochę, ale zdecydował, że tak może było lepiej. Powinno się mieć przypomnienia swoich błędów. Miał dużo szczęścia, jak powiedziała mu Kurka, że urazy nie były poważniejsze. Żadnych trwałych uszkodzeń kości, żadnych problemów z organami wewnętrznymi.
Życie szło swoim spokojnym rytmem, a on czekał. To zawsze było złudne. Jeśli coś szło zbyt dobrze, musiało skończyć się katastrofą.
— Patrol wpadł na włóczęgów przy kościele!
Było kilku rannych, żadnych martwych. Serce Jazgota i tak biło mocniej, póki ostatni z nich nie wyszedł od Leonisa. Znalazł Drzazgę przy swojej matce, ale bez słowa sprzeciwu ruszyła na trening. Nie chciał odchodzić za daleko, więc zaprowadził ją na dach. On zawsze kojarzył mu się ze spokojem i był na tyle duży, by można było po nim bezpiecznie biegać.
— To też były złe psy — Drzazga przerwała panująca między nimi ciszę. Przeklął pod nosem, że nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
— Tak. Włóczędzy to złe psy. Atakują nas od dawna, od kiedy byłem mały. Zabiły psa, który był dla mnie bardzo ważny — odpowiedział, stając naprzeciw niej.
— Czy oni tu przyjdą? — zapytała.
— Nie, nie musisz się o to martwić.
Przytaknęła, a jego serce złamało się odrobinę mocniej. Znał tę minę, to spojrzenie. Próba ukrycia niewiary. Delikatna iluzja bezpieczeństwa, rozpadała się właśnie na jego oczach. Nie mógł na to pozwolić.
— Drzazga. — Pochylił się i spojrzał jej prosto w oczy. — Przysięgam, że nie musisz martwić się o włóczęgów.
Poczekał, aż samica pokiwa głową. Aż będzie to wyglądać, jakby wreszcie mu uwierzyła. Wtedy odsunął się i mógł kontynuować. W głowie jednak szykował mu się już plan.
To był wieczór, bardzo ciemny, padał deszcz, gdy Jazgot zdecydował się pozbyć włóczęgów. Musiał powiedzieć to na głos, bo inaczej, mógłby zmienić zdanie. Zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno postępuje dobrze. Zasiadł między grobami i wyliczał wszystkie plusy i minusy tego działania, pytając zimne kamienie o zdanie. Byli zagrożeniem, z którym nikt nie mógł sobie poradzić tak po prostu. Dlatego musiał myśleć lepiej.
Zapowiedział Drzazdze, że będą musieli odpuścić jeden trening. Wydawała się zawiedziona, ale nie komentowała. Wyszedł z terenów klanu zaraz po pierwszym posiłku. Nie miał tego dnia żadnych zadań, żadnych obowiązków. Zniknął, zanim ktoś mógł zauważyć, że go nie ma.
— Dzięki Mały — powiedział medyk, biorąc od Jazgota zioła. — Już nie miałem siły sam szukać skrzypu, a Maczek potrzebował czegoś na jątrzenie.
— Nie ma za co — odpowiedział, gdy Peter dał mu plastikowy kanister. Nie rozumiał tak naprawdę, czemu pies zdecydował się na tę umowę. Rozumiał, że tereny Industrii nie obfitowały w skrzyp, ale jednak wydawał się być znacznie prostszy do zdobycia, niż benzyna. Postanowił się jednak nie kłócić. Zdążył nauczyć się, że medyk Industrii był specyficzny. Zdawał się niezupełnie rozumieć panujące tu zasady, ale nie był nieuprzejmy i to Jazgotowi wystarczyło. Przy okazji miał szansę komuś pomóc bez narażania się. Nie znał Ognistego Maku, ale życzył mu dobrze.
Benzyna ciążyła mu bardziej, niż powinna. Starał się nie myśleć o tym, do czego będzie użyta. Ukrył ją za śmietnikiem, żeby nikt jej nie zauważył. Potem zawrócił na cmentarz. Obracał się co chwila za siebie, mając wrażenie, że jest ciągle obserwowany. Zatrzymał się na moment przy jednym z grobów. Zastanawiał się, co oznaczają znaczki napisane na kamieniach. Czasami miał nadzieję, że jakimś sposobem nauczy się je rozumieć.
Nie mógł czekać, nieważne, jak bardzo chciał. Poszukał znicza, który palił się najmocniej. Każdy pies musiał wiedzieć, że ogień daje życie i zabiła, to była jedna z pierwszych lekcji, które się nauczył. Należało zawsze być uważnym, zawsze być gotowym do ucieczki. Złapał znicz w pysk od dołu. Widział przed oczami mały, złoty płomyk oddzielony szkłem. Czuł nieprzyjemne ciepło, ale droga nie była daleka.
Wraz z Dymem znaleźli ich siedzibę już jakiś czas temu. Nigdy nie było dobrego momentu, by z tą wiedzą coś zrobić. Mieszkali w dużym, dwupiętrowym domu na skraju miasta. Krył się między starymi blokami i równie zniszczonymi ruderami, w których jeszcze żyli dwunodzy.
Przeciągnął paletę za sobą, blokując nią drzwi. Dla pewności przełożył jedną deskę przez klamki, aby otwarcie ich było niemożliwe. Zatrzymał się i nasłuchiwał. Miasto było głośne, nawet w nocy. Nigdy nie spało, zawsze ktoś jęczał, piszczał lub krzyczał. Jeszcze raz sprawdził, czy nie widzi nigdzie łatwych wyjść. Zawsze mogą wyskoczyć górą, powtarzał sobie. Zastanawiał się, czy robi to, by się pocieszyć, czy może ostrzec.
Nie miał tak dużo paliwa, musiał je dobrze rozdysponować. Wskoczył cicho do środka przez jedno, odsłonięte okno. Jego zapach i tak miał niedługo być nierozpoznawalny. Polał nieco schody, a potem przeniósł się do podłogi i skończył na oknach. Aby się upewnić, postanowił zrobić jeszcze jedną rzecz.
Po cichu wszedł na górę, wciąż trzymając kanister w pysku. Podłoga skrzypiała, ale nikt nie zareagował. Musieli być do tego przyzwyczajeni. Podszedł do drzwi, gdzie zapach był najmocniejszy i po cichu podstawił pod nie krzesło. Raz dziękował za bałagan. Zmarnował tu resztki benzyny, tworząc szlak do schodów.
Przestraszył się przez moment, że światło zdążyło zgasnąć. Świeca jednak dzielnie płonęła, swoim delikatnym światłem. Delikatnie zdjął górę i zbliżył się do okna. Przez moment bał się, że nic z tego nie będzie, nic nie zajmie się ogniem, a on tylko niepotrzebnie zmarnował cenny czas. Zaraz jednak płomienie zaczęły się rozprzestrzeniać. Patrzył, jak powoli ogień zjada kolejne części podłogi i zaczyna wzrastać po schodach. To był znak.
Przesunął śmietnik, by zablokował okno. Potem podsunął kolejny, by nie było tak łatwo się wydostać. Starał się nie zastanawiać się nad tym. Po prostu robić, nie myśleć, robić. Ukrył się za rogiem, czekając, aż zobaczy płomienie wspinające się na kolejne piętra. Kiedy usłyszał pierwszy krzyk, uciekł.
Chciał powiedzieć, że się oddalił, ale to nie była prawda. Przebiegł kilka kroków, zanim się zatrzymał. Nie miał siły się odwrócić, ale słuchał. Nie powinien odchodzić. To jego działanie, powinien zostać i na nie patrzeć. Mógł słuchać. Tyle potrafił. Kiedy pojawili się dwunodzy, pobiegł do klanu.
Spędził noc na dworze, chcąc by smród dymu, wywietrzał z jego futra. Spotkał się z Drzazgą, tak jak miał obiecane. Samiczka patrzyła na niego dziwnie.
— Nie musisz się już martwić o włóczęgi — powiedział.
— Jak to?
— Odeszli stąd, już nikomu z nas nic nie zrobią.
<Drzazga?>
[1408 słów: Jazgot otrzymuje 14 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz