26 sierpnia 2021

Od Płonącego Konara — „Róże mają kolce" cz.2

Płonący się starzał.
Myśl ta wykiełkowała po raz pierwszy w dniu, kiedy odwodniony trafił do medyka — myśl wzięta z przypadku i rzucona w otchłań, bardziej ironiczna niż trafiająca w sedno. Nie odczuwał potrzeby jej roztrząsać — w końcu jego młode, choć liczące sobie więcej niż kilkanaście księżyców ciało poradziło sobie z chorobą i wojownik na powrót włączył się w życie klanowe, nie musząc myśleć o tym więcej.
Przynajmniej do czasu, gdy nie poczuł bólu w krzyżu po intensywnym polowaniu. Jęknął wtedy przeciągle, a uczniowie zażartowali, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo skończy w legowisku starszych. Zbył tę uwagę śmiechem.

***

Kiedy indziej siedział z matką pod ścianą Magazynu, nasłuchując szeptów wiatru. 
— Jak tam związek twój i Różanego Płatka? — zapytała go.
— Jaki związek? — zdziwił się. — Spędzamy razem czas, ale to nic poważnego.
— Szkoda. Liczyłam, że w końcu zdecydujesz się na jedną suczkę, zamiast robić im nadzieję.
— Jeszcze mam na to czas — pocieszył ją, całkowicie wierząc w swoje słowa.
Lecz jej spojrzenie było twarde. „Nie masz czasu", mówiło.

***

Mówiono mu, że gdy widzisz czyiś pogrzeb, zaczynasz zastanawiać się nad sobą. On uważał natomiast, że to bzdura — widział pochówek wielu psów, a choć każde odejście bolało na swój sposób, nigdy nie sprawiało, że zaczął rozmyślać nad sensem życia. Wojownicy po prostu przychodzili i odchodzili, zakopywani za obozem, kończąc swą służbę dla klanu. 
Mimo wszystko wraz z innymi ronił łzy, gdy chowano ciało Malwowego Ogona i pozwalał jej byłej uczennicy wypłakiwać się w jego futro. 
— Nigdy nie mówiłaś mi, że tak bardzo ją lubiłaś — stwierdził, gdy ceremonia się skończyła i członkowie klanu się rozeszli.
— Była dla mnie wszystkim. — Siorbnęła nosem, ciut za głośno, by dał się nabrać. Mimo to nie odsunął się, a wręcz przybliżył jeszcze mocniej, sam nie do końca wiedząc, dlaczego.
By dać suczce odrobinę prywatności, przeniósł spojrzenie na świeżo zakopaną mogiłę i uderzyło go to, że w momencie gdy ciało zniknęło pod ziemią zupełnie zapomniał jak nieboszczka w ogóle wyglądała, mimo że była w klanie odkąd pierwszy raz otworzył oczy.
Różany Płatek trzymała głowę przy jego szyi jeszcze dobre parę minut, jakby chciała upewnić wszystkich wokół, ze jej rozpacz jest autentyczna; nawet, jeśli nikogo już nie było. Rozejrzała się po okolicy, uważnie i długo, a potem spojrzała na niego.
— Chodź — wyszeptała zmysłowo głosem, który nigdy by nie wskazywał na to, jak wiele wylała łez, i poprowadziła go daleko poza obóz; jej długi ogon zamiatał opadłe liście.
Muszę korzystać z życia nim skończę tak jak ci, co tutaj leżą — pomyślał, idąc za nią.

***
Oboje doskonale wiedzieli, że to gra, wiedzieli także, jakie są jej reguły. Był to cichy, niepisany kontrakt, który pozwalał im obojgu realizować własne cele — ona dostawała mnóstwo uwagi, a i inne psy patrzyły na nią z jakby większą dozą szacunku, on za to mógł zatrzymać przy sobie wizję wiecznej młodości, bez dorastających szczeniąt, kwitnących kwiatów i umierających drzew.
Ich schadzki stały się właściwie codziennością, nie tylko dla nich lecz dla całego klanu. Wojownicy wiedzieli, gdzie kończyły się ich "polowania", a Sowi Pazur znał pory, w których na pewno nie zastałby ich w obozie. Dopiero z czasem porzucili schemat, ich spotkania stały nieregularne, co nie znaczy, że nieczęste. Płonący dobrze wspominał te chwile, szelest gałęzi, łaskotanie trawy, gorący oddech na karku i blade światełka świetlikowych odwłoków unoszące się nad krzewami.
On i Różana, Różana i on. Piękna bańka, każdego dnia szarpana przez wiatr, która wciąż nie mogła pęknąć.
Z czasem wszystko wokół zaczęło więdnąć, przyroda przygotowywała się na Porę Nagich Drzew. Industria również była świadoma nadchodzącego okresu, wiele psów jakby zapadło się w sobie — tylko oni we dwoje zdawali się kwitnąć wśród wirujących płatków śniegu.
Skłamałby mówiąc, że nigdy nie myślał o innych suczkach; niejednokrotnie zdarzało mu się dłużej zawiesić na jakiejś oko, przystanąć na pogawędkę wpadającą w tematy dalekie od dwuznacznych. Czasami wracał do legowiska późno w nocy i gdy kładł się obok, Różana mogła poczuć obce zapachy na jego futrze oraz pojedyncze włoski sierści w innym kolorze niż rudy, wplątane w niego jak we własną skórę. 
I tak wtulała się mocniej, ignorując dowody zdrady przyniesione na własnym futrze — chyba, że sama tamtego dnia nie zdołała zauroczyć nikogo; wtedy Płonący widział jedynie jej plecy jako ciemny kształt pośród ogarniającej ich ciemności.
Tak mijały im kolejne księżyce. Kocham cię, mówiła, gdy zwycięsko wychodził z walki. Zostaw mnie, warczała, gdy kolejny raz wrócił z niczym z polowania, lecz jej nastrój był zmienny jak pogoda w Porze Opadających Liści, więc koniec końców i tak zasypiali przyciśnięci do siebie, z nosami wsuniętymi w futro drugiego, zapominając o wcześniejszych kłótniach.
Czy to już jest miłość, przeleciało mu przez myśl i zaraz parsknął w szyję swojej kochanki, rozbawiony absurdalnością tego pytania.
Wkrótce miał znaleźć na nie odpowiedź. 

***

— Jestem w ciąży — oznajmiła mu Różany Płatek pewnego pięknego dnia. Wściekle, bezpośrednio. Ze spojrzeniem gotowym do popełnienia mordu.
To był ten moment gdy Płonący Konar, dzielny wojownik Industrii, przestał widzieć słońce. Właściwie, przestał widzieć cokolwiek.
Obudził się kilkanaście minut później, otoczony zapachem ziół, tak nieprzyjemnie znajomym, że pierwszym co zrobił po odzyskaniu świadomości było zaciśnięcie szczęk. Jeśli to ma być jakiś sygnał, by się przekwalifikować na medyka, to oficjalnie przestaję wierzyć w resztki rozumu u Gwiezdnych, pomyślał zirytowany. Nie pamiętał, jak i dlaczego się tu znalazł.
Zdenerwowane szczekanie Różanej zza ściany prędko go uświadomiło. 
Czy ponowne omdlenie nie będzie śmieszne? Zapewne tak uznał, ponieważ trzymał się dzielnie, zaciskając jak najmocniej powieki i gryząc język do krwi, lecz mimo tego w uszach mu szumiało i zdołał wyłapać ze słowotoku ukochanej tylko pojedyncze słowa — "bachory", "odpowiedzialność" i "wpadka" — oraz jedno dłuższe "nie zasłużyłam sobie na to", wypowiedziane rozżalonym tonem. Słowa naprawdę wypowiedziane, lecz, ponieważ przytłumione ścianą i jego nienajlepszym stanem, zdawały się być po prostu cudzym koszmarem rozgrywającym się za drzwiami. Rzeczą nieistotną, poza jego zasięgiem.
Wkróce zasnął, ukojony spokojnym głosem Petera aka Szarej Skały.

***

— Czy szanowny pan jest w stanie dziś rozmawiać, czy może znowu zamierza się wywinąć złym samopoczuciem? — Usłyszał nad uchem.
Przez ostatnie dni unikał jej jak mógł, najpierw udając sen, później błagając Petera, by ten zapewnił mu spokój, mimo że na dobrą sprawę nic mu nie dolegało. Nie chciał widzieć nawet własnej matki, a co dopiero źródła całego zajścia, do niedawna najdroższego mu psa na świecie. Ale nie mógł, nie miał ochoty też wiecznie uciekać i spać całymi dniami, a medyk nie mógł i nie zamierzał kryć go do końca życia. 
— Tak. — Oblizał wargi. — To znaczy, tak, mogę — dodał po chwili i dokładnie w tym samym momencie zapragnął odbiec daleko stąd.
— Zrywam z tobą.
Informacja ta była jak dostanie kamieniem w głowę; nawet zachwiał się lekko czując, jak uginają się pod nim łapy.
— Dlaczego? — wymsknęło mu się najgłupsze pytanie pod słońcem.
Różana przewróciła oczami. Wyraz jej pyska wyrażał wyłącznie irytację i politowanie.
— Wkopałeś mnie w sam środek śmierdzącego bagna i jeszcze się pytasz, dlaczego? — zapytała, choć wiedziała, że nie musi. — Przez ciebie z tobą zrywam, pchli móżdżku! Przez ciebie i te bachory, które mi zrobiłeś!
— To nie jest tylko moja wina, wiesz? — Starał się być głosem rozsądku, lecz jego wnętrzności płonęły z wściekłości, a w głowie nadal się kręciło.
— Nie ma to znaczenia, bo to ja — ja! — skończyłam tu z rosnącym brzuchem. Jeszcze Peter powiedział, że są jakieś komplikacje i nie może podać mi ziół poronnych, szlak by to trafił!
— Jakie komplikacje? — Nie spodobał mu się sposób, w jaki jego serce na moment się zatrzymało.
— Myślisz, że się na tym znam? Tak czy siak, muszę donosić ciążę. — powiedziała. — Aha, możliwe że część szczeniąt zdechnie — dodała po chwili, a on jakby skurczył się w sobie. — Oby wszystkie. 
Przez dłuższy moment język ciążył mu zbyt mocno, by mógł się odezwać. Atmosfera wokół nich przypominała niebo podczas burzy.
— I co zamierzasz teraz zrobić? — Bał się tego pytania, ale w końcu musiało ono zostać zadane.
— Na pewno nie wychowywać. Nie chcę ich — rzekła. 
— Czy... mówiłaś komuś o tym? Nie mogę być ojcem — szepnął, powoli zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, z tego że krzyki nie dochodziły dłużej zza ściany bezpiecznego legowiska.
Nie mogę być ojcem.
— Nie, ale i tak będą wiedzieli, że to twoje dzieci. Za kilka dni będziesz dostawał gratulacje za zniszczenie mi życia!
Nie mogę.
Impet, z jakim wypadł z obozu, prawie przewrócił dwa psy wracające z polowania.

***

Biegł i biegł przez ulice, łąki i pola, a choć czuł wiatr w sierści i twardą ziemię pod łapami, to cały świat był oceanem.
Emocje poniosły go daleko od domu, przez tereny innych klanów, przez tory, aż do granicy między miastem a obecnymi terenami Quintusu. Dopiero wtedy zauważył, jak bardzo pędził, jak szybko płynął — biegł póki nie brakło mu powietrza w płucach, biegł aż wreszcie upadł na trawę, a oczy mimowolnie powędrowały ku niebu, którego nie potrafił dostrzec. Był uwięziony w swojej głowie, nad sobą mając jedynie niknące między falami światło słońca, pod sobą — nieskończoną ciemność. 
Tonął.
Zamknął oczy, chcąc odpędzić wizje, uspokoić bijące serce. Trochę pomogło.
Las, przynajmniej z zewnątrz, nie zmienił się wiele odkąd uciekli do miasta. Drzewa wzbijały się wysoko, dostrzegał wśród nich zarówno rozłożyste konary dębów jak i smukłe, strzeliste czubki sosen. Zawęszył w powietrzu — dotarł do niego ciężki, lepki zapach żywicy, drewna oraz ziemista woń leśnej podściółki, a także, gdzieś pomiędzy tym wszystkim, leśnej zwierzyny. Sam nigdy nie chciał odchodzić z tego miejsca i nie rozumiał decyzji ojca, Okopconego Pyska.
Dziś na śniegu się nie skończy.
Czy tak czuł się jego ojciec, gdy porzucał partnerkę ze szczenięciem? Czy przystanął choć na chwilę spojrzeć na las, na który on teraz patrzył, mieć ostatnie pożegnanie z miejscem, które dla nich obu było kiedyś domem?
Jako uczeń Płonący pomodlił się do przodków, by nigdy nie pójść w jego ślady — dziś jednak oboje stali na tym samym rozstaju. Gwiezdni nie istnieją — uznał nagle w przypływie szaleństwa, czując na języku wyłącznie słodycz kłamstwa. Gdyby istnieli, nie pozwoliliby mu zostać ojcem.
Prawda?
Pomyślał o Szałwiowej Gwieździe i jego słowach, i o wspólnej wędrówce przez gwiazdy. Podróż ta nie była łatwa — wciąż pamiętał kamyki obsypujące drogę, ostre i śliskie od potu tych, którzy próbowali przed nimi. Takie wizje były rzadkością, lecz on swego czasu był Wybrańcem, rzuconym w wielki świat na wiele księżyców, z zupełnie obcymi mu psami. Były lider powiedział mu coś wtedy o zaufaniu i coś o litości, lecz nie mógł przypomnieć sobie konkretnych słów. 
Minęła dłuższa chwila — mogąca trwać nawet godziny — nim uniósł się z ziemi. Na dobrą sprawę mógłby tu zostać na zawsze, pozbawiony obowiązków i odpowiedzialności, lecz ostatnie kilka dni pokazało mu naturę życia. Odpowiedzialność stanowiła cel, a on bez celu się nudził.
Żywot jest rzeką, Płonąca Łapo, nie cofa się ani nie stoi, tylko nieustannie mknie naprzód.
Jestem taki stary, lamentował w myślach. Stary i głupi, że w takich chwilach zebrało mi się na ckliwe wspominki mądrości mojej matki.
Stał w dobrym oddaleniu od boru, a i tak słyszał szum liści, jakby stał tuż pod gałęziami drzew. Znikąd pojawiła się myśl, że chciałby, by jego szczeniaki mogły go kiedyś doświadczyć, nawet gdy on nie będzie miał siły by dalej o nie walczyć.
Rzucił lasowi ostatnie spojrzenie i odszedł w kierunku miasta.

***
— Przepraszam za tamto. — W jego głosie pobrzmiewała skrucha.
— Nie rozmawiam z tobą — odparła, gwałtownie odwracając głowę. — Przeprosin również nie przyjmuję.
— Rozumiem — spuścił wzrok. — Jeśli będziesz czegoś potrzebować...
— Daruj sobie. Jedyne czego od ciebie potrzebuję, to żebyś zniknął z mojego życia! — przerwała mu.
— Żyjemy w jednym klanie, jak niby mam to zrobić? — Zdenerwował się. — Słuchaj, nie chcę być ojcem równie mocno, jak ty nie chcesz być matką, ale skoro musisz urodzić, to nie możemy zniszczyć szczeniakom życia. Przecież wszystko do tej pory było między nami dobrze, gdybyśmy tylko...
— Nie zamierzam się z tobą wiązać, jeśli o to ci chodzi — znów się wtrąciła, mierząc go spojrzeniem tak zimnym, że niemal czuł wbijające się w skórę igiełki lodu.
— Nie musimy być razem, przynajmniej nie na początku, możemy dać sobie czas i w tym czasie chociaż udawać... — Naprawdę nie wierzył, że to mówił, on, który jeszcze parę księżyców temu zapewne olałby całą sprawę, odcinając się od rzeczywistości i jej problemów. 
Może właśnie nadszedł czas na zmiany?
— Nie, nie możemy! Nie zamierzam udawać, że cieszy mnie noszenie twoich bachorów w brzuchu, a potem znoszenie ich pisków.
— Jeśli chodzi ci o uznanie, to karmiące są darzone olbrzymim szacunkiem...
— Do czego zmierzasz? — Zmrużyła oczy.
— Ja... — Na dobrą sprawę sam nie wiedział; wiedział tylko, że wspędzone wspólnie miesiące to nie coś, co można łatwo zapomnieć. Długo nie mógł znaleźć nazwy dla tego uczucia. — Chyba się przywiązałem. Do tego, co było między nami.
Nie było to wyznanie miłości, ale serce biło równie mocno, jak gdyby nim było. 
Różany Płatek popatrzyła na niego; jego własny szok przez moment odbił się w jej spojrzeniu, nim wygrała wściekłość. 
— Nie jesteś dla mnie nikim specjalnym, Płonący Konarze i nigdy cię nie kochałam — powiedziała dobitnie z pyskiem zmarszczonym w czystej nienawiści, a on poczuł się jak zając z zaskoczenia przyszpilony do ziemi, czekający aż lis wyrwie mu rozszalałe ze strachu serce. — Głupi jesteś, jeśli kiedykolwiek tak myślałeś.
Dalej, dobij mnie. Niech ten świat się skończy.
Nigdy przedtem tak bardzo nie bał się własnych myśli.
Suczka jednak nie powiedziała już nic więcej i zostawiła go, stojącego po środku obozu i drżącego jak osika. Te psy, które nie wybyły na patrol lub polowanie ani nie siedziały we wnętrzu Magazynu posyłały mu zarówno współczujące, jak i usatysfakcjonowane spojrzenia.


***

Znalazł matkę w kącie obozu, osłoniętym przed obcymi spojrzeniami.
— I jak, jesteś dumna ze mnie? — Jego głos wręcz ociekał sarkazmem, gdy przysiadł się do niej, zakłócając poobiedni odpoczynek.
— Zawsze byłam — odpowiedziała spokojnym tonem.
Nastała chwila milczenia.
— I...? Coś się może zmieniło? — pociągnął temat. Zauważył, jak matka się waha.
— Prawdę mówiąc, bałam się, że uciekniesz — szepnęła wreszcie, tak cicho, że musiał się pochylić, a i tak usłyszał tylko drugą połowę zdania.
— Nie chciałbym powtórzyć jego błędu — powiedział. Najlepiej będzie, jeśli ucieczkę z miasta zachowam dla siebie, dodał w myślach.
Na te słowa Milczący Kwiat uznała rozmokły grunt pod łapami za niezwykle interesujący, a on nie naciskał — znów więc pogrążyli się w ciszy, chłonąc zapach deszczu. To sprawiło, że pojawił się przed nim obraz Różanej, obrzucającej go wyzwiskami jeszcze parę chwil wcześniej.
— Ona mnie nie kocha — powiedział. — Ich też nie będzie kochać.
— A ty? — zapytała. — Będziesz je kochać? Nawet gdy ich matka wyrzuci je ze swojego życia?
Zagryzł wargę i zamilkł na długo.
— Chyba nie umiem odpowiedzieć na to pytanie — wydusił z siebie w końcu, nie mogąc powstrzymać ciężkiego bicia serca.
Lecz na pysku Milczącego Kwiatu zakwitł jeden z najpiękniejszych uśmiechów.
— Nigdy nie byłam tak szczęśliwa — rzekła mu i przycisnęła bok do jego boku.

<Koniec (?).>
[2387 słów: Płonący Konar otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz