Dwuczłonowe imiona niektórych są tak durne, że chce mi się śmiać — to zapewne (a raczej na pewno) płytkie z mojej strony, jednak! Jak sadystycznych rodziców oraz lidera trzeba mieć, by nazywać się, na przykład, Stokrotkowy Korzeń? Doszedłem do wniosku (co wywołało we mnie wielki zawód), iż szybkie, awaryjne myślenie zdecydowanie jest moją słabą stroną. Naprawdę nie mogłem wymyślić czegoś kreatywniejszego, co by nie brzmiało jak wymyślone na szybko, losowe słowo przez matkę, która padnie na zawał zaraz po porodzie? Stokrotka oraz Korzeń mogłyby mieć prawo bytu, gdyby łączyły się z czymś innym, co w połączeniu ze sobą nie brzmi tak marnie oraz nijako — każdy wie, że stokrotka, jak każda inna roślina, ma korzenie. Chyba. Jedyna moja wiedza o roślinach tyczy się leczniczych właściwości lawendy, obrzydliwego smaku imbiru oraz chęci podania czerwonych jagód Lotosowi. Przez nią (a raczej moje stresowe myślenie) będę znany przez białośnieżnego jako Stokrotkowy Korzeń z Tenebris — może to i nie tak, że mnie obchodzi obcy, który zapomni o mnie po dwóch bądź trzech (w najgorszym przypadku czterech) dniach po ostatnim pożegnaniu, lecz i tak wolałbym, przez tę chwilę, w jego lodowych oczach posiadać godną opinię. Było to jak pierwsze i ostatnie wrażenie, które wolałbym mieć pozytywne.
Zerwałem niezręczny kontakt wzrokowy (tak ważny w komunikacji z innymi, a przerażający i znienawidzony przez wielu, w tym mnie), przenosząc go na przyglądającą się nam u boku, czekającą niecierpliwie Lotos. Będę żałować tego dnia i podjętych decyzji do końca nieszczęsnego życia. A najbardziej będę żałować, że nie jestem w stanie przekazać szczeniakowi sztuki racjonalnego myślenia oraz ostrożności, do której naprawdę jej daleko. Nie jestem dobrym mentorem. I prawdopodobnie czuję zbyt dużą odpowiedzialność za dziecko, które nawet nie jest moje, co źle oddziałuje właśnie na mnie, lecz nie mogłem nic na to poradzić i zaakceptować swój instynkt macierzyński, który zapewne w stosunku do mojego własnego, poczętego z moich genów potomstwa by nie istniał.
— Śpieszymy się — upomniałem obydwóch, po czym zwróciłem się bardziej w stronę Lotosu: — Miękka... Stopa mówiła, że chce z tobą przeprowadzić dziś trening.
— Niepraw... — przerwała i westchnęła głośno.
Pokiwała głową niezadowolona, na co uśmiechnąłem się do niej delikatnie, starając się ukazać wdzięczność. Nie miała jednak zamiaru przynajmniej na mnie zerknąć. Zapewne czuła, że ją kontroluje i ograniczam — to jednak jedyne, co mogłem zrobić, by przekazać jej jakiekolwiek podstawy dobrego zachowania. Po prostu jej nie ufałem — może i zaufanie jest dobre (i tak nie mogłem się do niego tak po prostu zmusić), jednak kontrolowanie i sprawdzanie lepsze. Może kiedyś będzie wdzięczna. Może. A może okaże się, że to ja byłem cały czas w błędzie. Popełniłem już tyle błędów, że jest sześćdziesięciopięcioprocentowa szansa na to drugie. Przy tym jest trzydzieści dwa procent szansy na to, że powie mi pewnego dnia ,,nie chcę cię widzieć", odwróci się ode mnie i będzie obwiniać za wszystko, przez co czuła się osaczona.
Na całe, prawdopodobnie, szczęście, zauważyłem od razu, iż białośnieżny nie zbliża się blisko centrum Ventusu — w zasięgu mego wzroku nie było nikogo, oprócz paru, przypadkowych dwunożnych. Założyłem, iż nie chce on narażać również samego siebie, co doskonale zrozumiałem. Był jednak najwyraźniej ostrożny, a nie tak durny, za jakiego go na początku wziąłem. Byłoby to z jego strony lekkomyślne, gdyby zgodził się z nami wejść na swoje tereny — wywołałoby to obustronne konsekwencje.
— Gdzie jesteśmy? — spytała Lotos po jakimś czasie.
— Jesteśmy... — Nastała charakterystyczna przerwa w wypowiedzi, pokazująca, że wypowiadający jest czegoś niepewny i musi zastanowić się dwie sekundy dłużej. — Blisko stajni.
— Możemy tam pójść? Chyba nikt nie będzie zły, jeśli przyprowadzisz tylko jakiegoś przypadkowego szczeniaka? — spytała i bezceremonialnie spojrzała przy tym na mnie.
— Nie pójdziesz tam sama — powiedziałem natychmiastowo, powstrzymując się od powiedzenia ,,chyba na głowę upadłaś".
— Nie będę sama!
— Będziesz tam z obcym.
— Nie jesteś moim ojcem.
Co to ma do rzeczy?
Westchnąłem, nie wiedząc, co mam na to odpowiedzieć. Zacząłem się obawiać, że w oczach wietrznego wyglądam jak ktoś nieodpowiedzialny, niepotrafiący zapanować nad głupim (przepraszam, Lotos, nie dotyczy to bezpośrednio ciebie, no, może odrobinę) szczeniakiem i co najgorsze, zbyt uległy.
— Nie jesteś? — Białośnieżny spojrzał na mnie, co odebrałem jako oceniające.
— Zgubiłeś nas, prawda? — Zmieniłem temat, mrużąc oczy. — Nie znasz terenów własnego klanu?
Założyłem, że dość dawno minęliśmy Gwiezdny Szczyt. Również dwunożni zanikli, aby otoczyła nas pustka wyciętego ze zbóż pola. Lekki wiatr niósł ze sobą specyficzny, kwiecisto-trawiasty zapach, który nieprzyjemnie kuł mnie w nozdrza. Nie byłem szczególnie obeznany, jeśli chodzi o obszary klanów — większość życia spędzam w obskurnym, rozpadającym się blokowisku, prawie codziennie przechodząc obok równie obskurnego kościoła i jeszcze bardziej obskurnego, śmierdzącego cmentarzyska. Dopadło mnie jednak dziwne przeczucie, iż... śnieżnobiały sam nie do końca wie, gdzie nas prowadzi.
— Nie przebywam tam zbyt często — wyznał.
Zaskoczyłem się. A po chwili, z trudem powstrzymałem śmiech, jedynie uśmiechając się kącikiem. Co to w ogóle oznacza? Należenie do klanu, ale nie przebywanie tam ,,zbyt często" na tyle, że nie pamięta się dokładnie terenów, było dla mnie zbyt abstrakcyjne do przyjęcia.
— Więc chodzisz się najeść i znikasz? Tak mam to rozumieć? Nie czyni to z ciebie... darmozjada?
Nie wydawał się ani odrobinę wzruszony bądź urażony moimi słowami, jakby te od razu wyparowały z jego pamięci — a były one cholernie niewłaściwe z mojej strony i sam bym poczuł się przez nie ukłuty. Czy go cokolwiek obchodzi? Najwyraźniej nie ma większego sensu się z nim droczyć.
— Nie do końca — mruknął. — Nikomu to nie przeszkadza.
Połowicznie przyznał, że tak, jest darmozjadem. Nie chciałem głębiej w to wnikać — przejąłem się bardziej tym, gdzie jesteśmy i czy moja orientacja w terenie będzie w stanie zaprowadzić nas z powrotem, co nie przeszkadzało jednak zaciekawionej wszystkim Lotos, która zapewne bardzo chętnie by się zgubiła.
— Stokrotkowy Korzeniu? Przypomniało mi się coś.
Spojrzałem na niego niepewnie, o mało nie zapominając o przybranej przeze mnie tożsamości.
— Wcześniej nazywałeś przy mnie Kamykową Łapę — zbliżył się do mnie — Lotosem. Skoro już kłamiesz, upewnij się, że nie robisz tego w głupi sposób.
Zmroziło mnie, gdy napotkałem jego błękitne tęczówki. Poczułem wstyd i zażenowanie. W sekundzie opuściła mnie cała lekceważąca postawa. Uchyliłem pysk, zamknąłem go i przełknąłem ślinę, z trudem odwracając wzrok. Przez jego słowa i ton mogłem zauważyć, że to on tym razem mnie pośrednio upokorzył.
Nie wierzyłem w istnienie karmy — to, czy spotka nas to samo, co my czynimy, jest jedynie przypadkiem. Nie każdy przestępca jest równomiernie i sprawiedliwie karcony, nie każdy dobroczyńca otrzymuje łaskę, a nawet wręcz przeciwnie — dobroć po prostu się nie opłaca. Jednak karma mnie dotknęła w tamtej chwili. Za nazywanie go darmozjadem otrzymałem w zamian wstyd.
— Ah, swoją drogą, gdzie twój dzieciak?
Gdzie mój dzieciak?
Spojrzałem na Lotos (a raczej puste miejsce, gdzie niedawno się znajdowała). Wypuściłem powietrze z płuc, po czym rozejrzałem się dokładniej, lecz w zasięgu mojego wzroku nie zobaczyłem żadnej biało-czarnej plamy. Cholera jasna, pomyślałem tylko. Mogłem wziąć pod uwagę możliwość, iż mogła uciec celowo, aby zrobić mi na złość. Jaka jest szansa, że wróciła do blokowiska? Nikła. Raczej albo poszła w kierunku wietrznych, albo w niewiadome. Właściwie, jakim cudem tak szybko zniknęła mi sprzed nosa?
— Lotos? — zawołałem. — Rozejrzę się.
Nie musiałem go o tym powiadamiać. Zacisnąłem zęby z niepewnością. Ruszyłem na wschód (a może zachód — nie rozróżniałem nigdy tych dwóch kierunków, dzięki czemu szansa na stracenie drogi powrotnej tylko się zwiększyła), zauważając, że białośnieżny idzie ze mną. Zatrzymałem się i odwróciłem w jego stronę.
— Jeśli już chcesz mi pomóc, poszukaj jej gdzieś indziej — fuknąłem. — Na swoich terenach.
— Jeśli się rozdzielimy, możemy zgubić się oboje — odpowiedział, ignorując mój ton. — Logiczniejsze będzie zgubić się w dwójkę.
No tak, w końcu sam nie zna dokładnie tych terenów. Zamyśliłem się, starając przy tym znaleźć dla niego wyrozumiałość i usprawiedliwienie. Nie powinienem się wtrącać w to, co robi obcy pies, jednak raczej nie spotkałem osobnika, który żyłby w taki sposób — należąc do klanu, ale nie spełniając wyznaczników, które powinien każdy klanowicz. Jaki był w tym cel? Tak po prostu stroni od innych, przybierając rolę pozornego samotnika?
— Ta, masz... masz rację. — Odwróciłem wzrok, odpędzając chmurę myśli. — Ale nie musisz mi w niczym pomagać.
— Lotos lubi moje glony. Szkoda więc gdyby coś jej się stało.
Co za specyficzny organizm.
— Masz inne imię, niż Stokrotkowy Korzeń? — dopytał.
Więc jednak nadszedł ten moment w historii każdej międzyklanowej relacji, gdy się sobie przedstawiamy. Nie chciałem znać jego imienia i nie chciałem, aby on poznawał moje, lecz poddałem się temu niezmieniającemu schematowi. Niech się dzieje wola nieba. Przebywaliśmy ze sobą już na tyle długo i nastały na tyle konkretne konwersacje między nami, iż możliwe, że zapamiętamy siebie wzajemnie na dłużej.
— Żonkil.
— Stokrotkowy Kamień — odparł. — Żartuję.
Ha, ha. Napotkałem naprawdę wybitne poczucie humoru.
Do naszych uszu dotarł specyficzny odgłos, na który moje ciało zareagowało dreszczem — odwróciliśmy się natychmiastowo w stronę jego źródła. Białośnieżny zerknął na mnie wymownie i ze zdziwieniem, wywołanym tym dźwiękiem. Coś jakby... trzask? Zgrzyt? — który zapędził obcego, aby tam wyruszyć.
— Jeśli tam pójdziemy, to na pewno się zgubimy. — Powstrzymałem go.
— Lotos tam może być.
Westchnąłem, przyznając mu w duszy rację. Mieliśmy dwie... cóż, trzy możliwości. Ruszyć w stronę lasu, Ventus bądź gdziekolwiek indziej, co byłoby wielką niewiadomą — najpewniej będzie sprawdzić w dziczy, prawda? Jeśli zgubiła się gdzieś u wietrznych, raczej jest bezpieczna i ktoś ją znajdzie. Nie wiedziałem jednak, co mogło strzelić jej do tej naiwnej główki.
— Rozejrzymy się tylko na... brzegu lasu. Nie jest aż tak głupia, by pójść dalej.
— My też nie jesteśmy na tyle głupi — odpowiedział z pewną nowością w jego zachowaniu, a mianowicie pociesznym tonem.
— Niech ci będzie — mruknąłem, chcąc mieć ostatnie słowo.
Chłodny wiatr zawiał mocniej, mierzwiąc moją sierść.
<Lodowy?>
[1555 słów: Żonkil otrzymuje 15 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz