Akcja dzieje się na przełomie wiosny i lata, w tym czasie, w którym odbywała się część pierwsza, kiedy Jazgotek miał ok. ośmiu księżyców.
Słońce, niedawno jeszcze ledwo wschodzące, teraz błyszczało wysoko na niebie; południe już niemal się kończyło, gorącymi promieniami prażąc wszystko, co zastało na swej drodze.
Jazgocząca Łapa wywalił język i, gdy tylko miał taką możliwość, wybierał zacienioną drogę, by jakkolwiek się schłodzić. Park majaczył daleko w oddali, rozmazany przez chmury spalin z potworów i gorąco wiszące w powietrzu, które, gdy nie przyglądałeś się czemuś dokładnie i w skupieniu, oszukiwało wzrok, zmieniając parę szczegółów czy kolorów. Tak też robiło i w tamtej chwili, wykrzywiając pnie drzew oraz dodając to czarną, to znów białą poświatę w polu widzenia psa, jak gdyby mocną, zbędną winietę.
Uczeń potrząsnął głową, przystając na chwilę. Zmrużył oczy, a otoczenie na powrót zaczęło wyglądać normalnie. Otworzył pysk jeszcze szerzej, przekładając wywalony język na drugą stronę pyska.
Trzykolorowy Płomienny rozglądnął się, szukając wzrokiem jakiejkolwiek kałuży, by tylko móc ugasić pragnienie; dokądkolwiek jednak nie spojrzał, widział jedynie popękaną ziemię, gdzieniegdzie porośniętą ostrą trawą. Parsknął, sapiąc głośno.
Zwolnił kroku, podchodząc do drogi grzmotu; po twardej, kruczoczarnej powierzchni z głośnym hukiem jeździły raz duże, raz małe potwory. Jazgoczący zadrżał, gdy wydawało mu się, że jeden z nich łypnął na niego kątem oka, wypluwając z siebie wyjątkowo głośny ryk; uczeń błyskawicznie odskoczył, znów czując pod łapami trawę.
Nabrał parę głębokich wdechów, z przerażeniem obserwując pędzące samochody; poczuł, jak jego serce bije coraz szybciej i szybciej.
Przekręcił głowę to w prawo, to w lewo, nerwowo zagryzając język. Gdy czerwony potwór minął go, uczeń bez wahania na drżących łapach rzucił się do biegu. Z determinacją wbił spojrzenie w park; jeżeli chciał wygrać z rodzeństwem, idąc po zapachu ojca szukając puszki, musiał przejść przez drogę. I, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedział, pokonać wiele innych trudności.
Biegnąc czuł, jak asfalt drapie mu poduszki, nienawykłe do tak twardej powierzchni; wiatr, jeszcze niedawno spokojny, teraz bił go ze wszystkich stron. Zmrużył oczy i zacisnął zęby, w myślach wołając wszystkich Gwiezdnych i błagając ich, by dali mu żyć. Pęd potwora, który minął go o parę długości ogona, zmierzwił mu futro, powodując dreszcze na jego skórze; szczeknął cicho, wyciągając łapy jeszcze dalej przed siebie.
Przez myśl przemknęło mu, że już po wszystkim; z pewnością szczęśliwie uda mu się zeskoczyć na ziemię po drugiej stronie drogi. Już niemal czuł ulgę, a w łapach delikatnie mrowienie, które dodawało mu sił. Dobiegał już niemal do końca asfaltu.
Sorry, Jazgocząca Łapo, nie tym razem.
Poduszka jego przedniej kończyny natrafiła na drobny kamień, który wbił się w skórę; pies zapiszczał głośno, ze zdziwienia wywalając oczy.
Stracił równowagę, zataczając się w bok; gdy próbował się podeprzeć, stanął na podrażnionej łapie, powodując jeszcze mocniejsze wbicie się kamienia w poduszkę. Syknął przeraźliwie głośno, w ostatniej chwili zauważając pędzący wprost na niego samochód dwunożnych.
Piesek wlepił przerażony wzrok w potwora, a dwunóg siedzący w jego wnętrzu także go zauważył; trudno było stwierdzić, który z tej dwójki był bardziej spanikowany.
W akcie desperacji człowiek, czy też dwunożny — jak zwał, tak zwał — szarpnął mocno za kierownicę, usiłując wyminąć ucznia.
Potwór zapiszczał głośno, o kilka centymetrów mijając dygoczące, sparaliżowane ciałko Jazgotka.
O ile w pierwszej chwili na twarzy kierowcy auta wymalowała się ulga, po niedługim czasie na powrót zmieniła się w strach; dwunożny wjechał prosto pod samochód jadący z naprzeciwka. I chociaż dwunóg usiłował wyminąć innego kierowcę, manewr za drugim razem mu się nie udał, a samochody z impetem w siebie wjechały.
Jazgocząca Łapa na odgłos hamulców, a także zderzenia dwóch potworów podskoczył, jeżąc trzykolorową sierść. Zacisnął w panice powieki, a w uszach szumiała mu krew.
Gdy z powrotem otworzył oczy, ujrzał dwa zderzone ze sobą w kolizji potwory; jeden, ten, który nieomal go zmiażdżył, niebieski, a drugi mniejszy, szarawy.
Zadygotał, gdy dwunóg siedzący w srebrnym potworze otworzył drzwi, na drżących nogach wysiadając ze środka. Uczeń nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń; otrząsnął się z paraliżu i, kulejąc, pobiegł w stronę parku, starając się przemieszczać najszybciej, jak to możliwe; odprowadzały go wrzaski dwunogów. Biegł, chociaż coraz bardziej krzywo, to także szybciej i dynamiczniej; bał się spoglądnąć za siebie. Położył uszy płasko na głowie, ignorując kłucie i pulsowanie w łapie.
Na nowo przeżywał tamtą chwilę; maska samochodu tuż przy jego przerażonym pysku, śmierdzący odór spalenizny, twarz dwunoga, z początku zaskoczona, następnie pełna ulgi, a sekundę potem trwogi. Zamknął oczy i zaorał łapami, zmuszając te, by się zatrzymały.
Stał przez kilkanaście uderzeń serca w ciszy, zaciskając powieki i wbijając ciemne pazury w skamieniałą od gorąca ziemię. Myśli w jego głowie pędziły tak szybko, jak potwory, jeszcze parę chwil temu sapiące Jazgoczącemu na karku. Drgnął minimalnie.
Uczeń niepewnie, z przestrachem i kluchą w gardle, otworzył oczy, mrugając parokrotnie.
Gdy znów zobaczył znany mu krajobraz, uspokoił się na chwilę; serce podskoczyło mu dopiero wtedy, kiedy do jego uszu doleciał odległy, stłumiony jazgot dwunoga.
Z jednej strony strach wprawiał w drżenie jego pulsujące łapy, paraliżował myśli i przyśpieszał tętno; a jednak uczeń pragnął zrobić coś odważnego, złamać tą obawę, powąchać i poznać rozbite potwory, narazić się na wspaniałą, ryzykowną śmierć. Zyskać szacunek rodziców. I rodzeństwa. Przede wszystkim rodzeństwa.
Albo i nie.
Zyskać podziw Dreszczki; pokazać jej, że nie jest wcale najlepsza z nich wszystkich.
Potrząsnął głową, przeganiając z niej swoje myśli. Zmusił się do ruszenia swojego tyłka w jakieś bezpieczniejsze miejsce, a następnie wylizania swojej rany i kontynuowania podróży.
Szedł przed siebie z pewnym żalem, jednak nie pozwolił sobie na choćby jedno spojrzenie rzucone przez bark, z obawą, że zawróci na miejsce stłuczki, albo i pójdzie jeszcze dalej, w stronę magazynu. Ta cała zabawa — bo tak naprawdę atmosfera pomiędzy rywalizującym rodzeństwem była napięta, a każdy, chcąc nie chcąc, myślał tylko o sobie — to całe gówno coraz mniej mu się podobało.
Najpierw skłamał.
Potem oszukał brata.
Później prawie umarł na drodze grzmotu.
I skończył z dziurą w łapie.
Czy to ma sens? Czy opłacało się narazić swoje życie dla durnej puszki? — zadał sobie w myślach pytanie, po czym, bez wahania, ponieważ odpowiedź była już od dawna w jego głowie, mruknął pod nosem: — Nie.
Ale, ponieważ był wychowany, pilnował się z wulgaryzmami i przeklinał jedynie w myślach.
Kurwa.
Tym razem można mu było wybaczyć.
***
Jazgocząca Łapa doszedł do parku.
Po dokładnym wylizaniu poduszki, krótkim odpoczynku i przemyśleniu, czego on w końcu chce, podjął decyzję; zrobi to co planował, spierze tyłek Drżącej Łapie i zgarnie tytuł zwycięzcy. Proste? Proste.
Posmakował powietrza, próbując znaleźć zapach ojca wśród pomieszanych woni wiszących w powietrzu. Gdy w nos połaskotał go smakowity aromat myszy, poczuł ciążącą pustkę w brzuchu i usłyszał ciche burczenie.
Smak mięsa, które rzucili mu dwunożni, pozostał wspomnieniem, powodującym niekontrolowany ślinotok. Jego łapy instynktownie podążyły tropem zwierzyny, stąpając lekko i cicho, by nie nadepnąć na żadne śmieci czy gałązki, które zaalarmowałyby zwierzęta w najbliższej okolicy.
I wtedy zobaczył swoją ofiarę.
Mysz kręciła się to tu, to tam, popiskując cicho. Jej łysy ogonek poruszał się smętnie, powtarzając ruchy kościstego ciałka. Szarawa sierść była matowa, posiadała rozcięcia powstałe na wskutek ran.
Mimo, że głód wyostrzał jego zmysły, a on naprawdę się starał — podkradł się najciszej jak mógł, sprawdzał łapami podłoże, uważał, by nie zahaczyć o nic futrem — w chwili, gdy gotował się do skoku, wiatr zmienił kierunek.
Zwierzątko pisnęło, uciekając mu sprzed nosa. Uczeń Ognistego Maku warknął, z zawiedzeniem rozluźniając wcześniej spięte, gotowe do ataku mięśnie.
Zmrużył oczy, zezłoszczony uderzając ogonem na boki.
Marszcząc brwi, wpatrywał się przez kilka uderzeń serca w miejsce, w którym niedawno jeszcze była jego ofiara; po chwili jego oczy otworzyły się szerzej, gdy do nozdrzy doleciał zapach Pustynnego Wiatru.
Łapy go zaświerzbiły, a chociaż jedna z nich nadal delikatnie pulsowała, ruszył tropem ojca, lawirując pomiędzy wyschniętą roślinnością.
Drzewa szeleściły na lekkim wietrze, który chociaż trochę ochładzał sierść. Zadeptany trawnik mimo swoich zaschniętych łodyg jako tako łagodził starte na asfalcie poduszki. Byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie myśli Jazgoczącego, pełne chłodu i determinacji, pusty brzuch i skamieniały od suchości język.
Zapach miejscami słabł, by to tu, to tam znów wybuchnąć swą intensywnością; przeplatał się z niezliczonymi mysimi odchodami, kłakami sierści pieszczochów lecz i innej, pachnącej dzikością, wolnością i rodziną: złoto-czarnych aksamitnych włosów, będących kolejnym dowodem na niegdysiejszą obecność ojca w tym miejscu.
Uczeń, za każdym krokiem, każdą trzaskającą gałęzią pod łapami i złapaniem kątem oka obrazu kudłów Pustynnego na ziemi, czuł się coraz bardziej zmobilizowany. By wygrać, by wygrać. By tylko wygrać. Pragnienie i głód przestały być na tyle ważne, by w ogóle wziąć pod uwagę ból i pustkę, jakie odczuwał w żołądku czy pysku. Liczy się wygrana, prawda? Po to tu przyszedłem.
Marnowałem czas, w ogóle próbując łapać mysz.
Brzuch uczniaka zaburczał, wyraźnie się nie zgadzając z jego myślami; pies zacisnął zęby i przyspieszył, wybijając łapami wyraźny rytm.
Tylko słabi przerywają pracę. Nieważne, o co chodzi. Nie mogę przerwać pracy. Muszę iść do celu. Tak jak mówił ojciec.
Trzykolorowy pies ledwo mógł poruszyć skamieniałym językiem; chociaż jeszcze nie tak dawno na samą myśl o posiłku ślina spływała mu po wargach, teraz dokuczał mu jej brak. Niepewnie przejechał językiem po dziąsłach, poruszając nim w tę i we w tę. Jego pysk był ledwie wilgotny.
Jeszcze tylko parę kroków…
Dziesięć, dziewięć…
Osiem, siedem…
Sześć, pięć… Nie, zapach prowadzi dalej…
Gdzie jest ta puszka?...
Rozglądnął się po szybko po otoczeniu; z początku nie zarejestrował błysków wody w granicy pola widzenia, jednak, gdy znów przekręcił głowę w prawo, znieruchomiał.
Staw.
Zamrugał.
Nie wiedział, czy powinien zrobić przerwę; starał się upolować mysz — nie wyszło, zmarnował czas. Czy tak samo będzie z wodą?
Obrócił się w miejscu, zwracając pysk w kierunku, w który prowadził go zapach ojca. Prosto do wygranej; miał ją podaną jak na tacy.
Stał tak przez chwilę, sapiąc głośno; wbił spojrzenie w niebo, po czym, przekonany, że będzie tego żałował, puścił się pędem w stronę stawu.
Wysunął język, gdy łapy poczuły stwardniałe błoto. Wychłeptał kilka łyków; woda była ciepła, zmętniała, o smaku ziemi i glonów, ledwie gasząca pragnienie. Chociaż mokry piasek łaskotał go w gardło z każdym łykiem, uczeń czuł się tak dobrze, jak gdyby właśnie smakował najwspanialszego płynu na świecie.
Uniósł pysk znad tafli, oblizując nos z kropel brudnej wody. Przez sekundę jego myśli skupione były tylko i wyłącznie na uldze, jaką poczuł w tamtej chwili, jednak zaraz potem mózg przypomniał sobie o celu.
Poczuł ukłucie w sercu, przestraszony wracając na trop ojca.
Czy zmarnowałem za dużo czasu?
Odsunął od siebie nieprzyjemne przeczucie, że Drżąca Łapa i tak już wygrała. Nie ważne, czego by nie zrobił, nie ważne, jakby przyśpieszył, ona wygrała. I najpewniej teraz drzemała sobie w obozie, z błyszczącą puszką niedaleko łap oraz jeszcze mocniej błyszczącymi z dumy oczami Pustynnego utkwionymi w niej. W niej, nie w nim.
Głupota. Będę pierwszy. Szybszy. Najlepszy. Jak ojciec, jak Jazgot i jak Babcia.
Nikogo nie zawiodę. Wygram z Dreszczką, a potem zostanę wojownikiem i przywódcą. Będą dumni.
Przełknął ślinę, próbując wyłapać wszystkie pozostałe w jego pysku krople wody. Muszą mu wystarczyć do, prawdopodobnie, końca dnia.
Od kiedy myślę tylko o sobie? — pytanie zakiełkowało w jego głowie, zbyt odległe, obce i do końca jeszcze nie uformowane, a już przegonione. — Przecież jak Drżąca Łapa wygra, to będzie… fajnie! Będę się cieszył jej szczęściem!
Ha ha, na pewno. Czyżbyś jeszcze przed chwilą nie wątpił w swoją wygraną, Jazgocząca Łapo?
Uczeń wprawił łapy w ruch, a jego nos automatycznie rozróżniał woń Pustynnego spośród tylu zapachów wiszących w powietrzu, które zmieniały się nieustannie; to niektóre znikały, to znów dochodziły inne; wszystkie takie same, bo obce, a jednak zupełnie inne.
Trop bez wątpienia szedł dalej, w stronę targu. Szczeniak, zawiedziony i poddenerwowany westchnął; dotychczas był pewien, że puszka znajduje się w parku, że to w tym miejscu zakończy rywalizację. Minął ostatnie drzewa, wychodząc na chodnik biegnący wzdłuż ruchliwej drogi grzmotu.
Starał się nie patrzeć na mijające go potwory, skupiając się na celu. Uspokajał się w myślach za każdym razem, gdy mimowolnie podskakiwał na odgłos warkotu samochodu.
Dwunożni, których mijał, zdawali się w ogóle go nie zauważać; niektórzy niemal go zadeptywali, inni ślepo szli przed siebie, koncentrując się na kolorowych prostokątach trzymanych w dłoniach, z których biło nienaturalne, błękitne światło.
Jazgocząca Łapa zwinnie lawirował pomiędzy łysymi kreaturami, co jakiś czas niechcący muskając nogi dwunożnych; wtedy, przestraszony, zaczynał biec, nie oglądając się za siebie.
Niebo zasnuło się chmurami, dając miłą odmianę od gorąca, trawiącego ziemię przez cały dzień. Temperatury obniżały się wraz ze słońcem, będącym coraz niżej; do zachodu zostało zaledwie kilka, jednak bardzo drogocennych godzin.
Szeroka, czteropasmowa droga grzmotu wyrosła przed uczniem, niemal zwalając z łap swym odorem. Potwory śmigały po niej, ich silniki dymiły, ludzie siedzący w ich wnętrzu rozmawiali, czy nawet darli się na siebie nawzajem; część rozmawiała przez telefon, niektórzy rzucali zatroskane spojrzenie w stronę stojącego na chodniku Jazgoczącego, powoli i uważnie obok niego przejeżdżając.
Uczeń przeraził się, gdy po raz setny upewnił się, że zapach przecina drogę i nagle dotarło do niego, iż musi przez nią przejść; ogarnął jednak swoje cztery litery i niepewnie, z mocno bijącym sercem począł przypominać sobie wszystkie słowa o drogach grzmotu i potworach, jakie usłyszał w swoim życiu; czy to od Ognistego Maku, czy też od rodziców.
Gdy słup z błyszczącymi różnokolorowymi światłami zapalił się na czerwono, ku zdziwieniu Jazgotka wszystkie potwory się zatrzymały.
Spoglądając z nieufnością na najbliżej stojącego srebrnoszarego potwora, uczeń zszedł z chodnika, stojąc przez uderzenie serca nieruchomo na czarnej, asfaltowej nawierzchni. Odskoczył, obawiając się, że potwory nagle ruszą, rozjeżdżając go na miazgę. O dziwo monstra jednak nadal stały, więc, po krótkiej bitwie myśli, Jazgocząca Łapa przebiegł przez drogę.
Bał się, że znowu coś się stanie i skończy się to wypadkiem. Biegł więc szybko, starając się ignorować piekące go od nagrzanej drogi poduszki.
Skoczył na krawężnik po drugiej stronie, z triumfem wpatrując się w stojące potwory. Kłęby dymu z ich silników unosiły się, przez co pies kichnął dwa czy trzy razy, a potem, nie mogąc dłużej wdychać tego odoru, znalazł trop ojca i podążył za nim prosto na targ.
Było to dziwne miejsce, szczególnie dziwne dla ucznia, który pierwszy raz widział je na oczy.
Gwar rozmów i krzyków dwunożnych dzwonił w szczenięcych uszach, a apetyczne oraz obce zapachy zalewały mu nozdrza, powodując pulsowanie w głowie. Widział dwunożnych, którzy pakowali jedzenie do toreb, parę z nich głośno się kłóciło. Dzieci biegały, wskazując pulchnymi rączkami różne błyskotki.
Jazgocząca Łapa zebrał się w sobie i zanurzył w labirynt stoisk, dwunogów i przerażających, nieznanych mu rzeczy. Skakał, biegał, czasami kręcił się w kółko, warczał cicho, gdy niektórzy sprzedawcy grozili mu kopniakiem i wymachiwali rękoma, gdy za bardzo się zbliżył.
Czuł, że puszka była coraz bliżej. Zamerdał ogonem, a w jego głowie zaczęły majaczyć marzenia, jak to wymęczony, lecz dumny, położy się spać, Drżąca Łapa zacznie go szanować, a ojciec szczerze mu pogratuluje.
Nagle powietrze, jak piorun, przeszył znany mu zapach, którego tak bardzo nie chciał wyczuć.
Pies stanął w bezruchu, ogon mu oklapł. Jedynie nos poruszał się przerażająco szybko, nieustannie węsząc, a oczy mrugały zaskoczone. Z pewnością nie wyglądał inteligentnie.
Woń była mu aż nadto dobrze znana; była niczym kurz wiercący w nosie, natrętna i niechciana. Pachniała magazynem, brudem, lecz miała w sobie coś delikatnego, przyjemnego. To coś było jednak tak słabo wyczuwalne, otoczone tak wieloma paskudnymi zapachami, że zdawało się, iż to jedynie wyobraźnia podsuwa nieistniejącą tak naprawdę woń.
W skrócie, był to zapach Drżącej Łapy.
Zacisnął zęby, przygryzając język. Na sztywnych łapach, nerwowo, byle szybciej, byle szybciej, biegł przed siebie, podążając za tropem. Wymijał wielkie, tylne kończyny ludzi, płaczące małe dzieci, sprzedawców i ich stoiska, by nagle gwałtownie skręcić i, ku swojemu rozczarowaniu, zobaczyć szereg kolorowych koszów na śmieci, kilka rozsypanych wokoło rupieci, a za sobą nieliczne, rzednące już stoiska.
Postawił jeszcze parę kroków, podchodząc do rozwalonych po ziemi wielu puszek. Niektóre były srebrne, inne czerwone, część dość duża, pachnąca nawet znośnie, a druga część rozwalona i cuchnąca tak niebywale, że aż trudno było się nie skrzywić.
Jazgoczącego jednak bardziej niż smród śmieci martwił unoszący się wszędzie, wsiąkający w jego sierść, dość świeży zapach jego śnieżnobiałej siostry — Drżącej Łapy.
Obwąchał starannie piętrzące się wszędzie puszki, podskakując nieznacznie, ilekroć jakaś się poruszyła. Starał się wskazać właściwą, chociaż jedyne, co czuł, jedyne, co był w stanie rozpoznać, jedyne, na czym był się w stanie skupić to woń Dreszczki, jego rywalki. Jego siostry.
W końcu, po gonitwie myśli, z zaschniętą na wargach śliną, z drżącymi łapami, z wytrzeszczonymi oczami i z pełną skupienia miną schylił się, na chybił-trafił biorąc w zęby fioletową, brzęczącą, dość brudną puszkę.
W myślach pomodlił się po krótce do Gwiezdnych, błagając ich, by wybrał właściwego śmiecia. By Drżąca Łapa pomyliła się. By mu się wydawało, że jej zapach w ogóle się unosi. By zrezygnowała. Cokolwiek, co da mu zwycięstwo.
Teraz liczyło się to, by jak najszybciej wrócił do obozu. Poprawił puszkę, by ta lepiej leżała w jego pysku i skierował się w drogę powrotną. Serce, pełne zaniepokojenia, trzepotało w jego piersi. On sam próbował się jakoś pocieszyć, uspokoić, wyciszyć. Jednak cokolwiek nie wymamrotał, cokolwiek nie pomyślał, uczucie pozostawało, a nawet było na tyle bezczelne, że rosło, stawało się coraz bardziej nieznośne. Pociągało przy tym wiele innych emocji, które towarzyszyły temu zaniepokojeniu, podsycały je i uruchamiały szczenięcą wyobraźnię.
Chociaż Jazgocząca Łapa był mocno zamyślony, udało mu się dość szybko i bezproblemowo przejść przez Targ. Kilka dwunogów warknęło coś do niego, gdy niechcący musnął ich nogi sierścią, czy lekko uderzył ogonem. Również parę szczeniąt ludzi śmiało się, wskazując na trzykolorowego szczeniaka, który trzymał w zębach puszkę i dreptał pośpiesznie.
Przejście przez ulicę wyrwało go z zamyślenia, a cała jego uwaga została skupiona na wybraniu dogodnego momentu, by nie zostać rozjechanym na placek przez pędzące, mordercze potwory.
Mając w pamięci, że potwory zatrzymały się tamtym razem, gdy światło zapaliło się na zielono, uczeń poczekał, aż tak się stanie. Gdy i tym razem auta wyhamowały i grzecznie stanęły, Jazgotek nie mógł powstrzymać tryumfalnego uśmiechu; ta wyprawa, choć była długa i spowodowała u niego tysiące dylematów, czegoś go nauczyła. Postanowił zapamiętać ten fakt, z pewnością, że jeszcze kiedyś mu się przyda.
Słońce muskało niższe gałęzie drzew pomarańczowymi promykami. Park, który był już całkiem blisko Jazgoczącej Łapy, cały był skąpany w barwach zachodzącego słońca, a pnie drzew rosnących w nim rzucały czarne cienie, które niczym włócznie przecinały ciepłe, tańczące, upalne promienie. Staw znajdujący się w parku odbijał w wodzie niebo i przyciągał chmary meszek, komarów i innych krwiopijców.
Jazgoczącej Łapie zaczęło dokuczać zmęczenie. Dotychczas odzywało się okazjonalnie, gdy był spragniony czy podczas przebiegania jakiegoś krótszego kawałka drogi. Jednak trud całodniowej wędrówki wziął górę nad skąpą satysfakcją, zalaną zewsząd wątpliwościami nad słusznością wyboru tejże puszki, którą samiec trzymał w pysku, a jego łapy i umysł, jego całe szczenięce ciało, były obolałe, wymęczone i na skraju padnięcia.
Wyminął park, idąc niemalże polami należącymi do klanu Wietrznych — Ventusu. Miejscami nawet wchodził w ich oznaczenia zapachowe, cicho mając nadzieję, że żaden z wrogich wojowników nie jest teraz na patrolu, jak mu się wydawało, sądząc po zapachu; jednakże unoszące się w powietrzu setki nieznanych woni, których nie miał siły analizować, nie dawały mu stuprocentowej pewności.
Złote pola w świetle zachodzącego słońca wydawały się krwistoczerwone, a niebo nad nimi było niczym jedna wielka błękitna łąka, pełna fiołków, maków, słoneczników i Gwiezdni wiedzą jeszcze czego, ukazując wszystkie kolory, jakie tylko kiedykolwiek mogła dać. Uczeń jednak od niechcenia przyglądał się krajobrazowi, myślami będąc już w obozie.
Nagle skrzywił się, gdy wróciło do niego wspomnienie z poranka.
— Nie słuchasz mnie! — krzyknął z wyrzutem Pustynny Wiatr, marszcząc nos. Z westchnieniem pokręcił głową, wbijając pazury w rozmokłą ziemię i obdarzając Jazgotka zdenerwowanym spojrzeniem. — Wytłumaczę więc jeszcze raz.
— Każdy zrozumiał — mruknął Krucza Łapa, drapiąc się za uchem. Był wyraźnie niezadowolony, że będzie zmuszony słuchać poleceń ojca po raz drugi. — Dlaczego mamy ponosić karę za to, że Jazgotek miał cię w dupie, ojcze?
Jazgocząca Łapa zamyślił się, pozwalając, by jego łapy znacząco zwolniły. Był cały skąpany w pomarańczowym blasku, poprzecinanym gdzieniegdzie cieniami kłosów rosnących z dwie długości myszy od niego, na terytorium Ventusu; wyglądał jak Wietrzny, z niby-rudą sierścią i ciemnymi prążkami cieni.
Może rzeczywiście nie słuchałem wtedy ojca — przemknęło mu przez myśl. Przysiadł na chwilę. Łodygi pod wpływem delikatnego wicherku czesały mu sierść, podczas gdy on odpoczywał, rozmyślając. — Może coś źle zrozumiałem; może to przez moją nieuwagę.
W zamyśleniu położył puszkę na ziemi, przyglądając się jej ponownie.
Wyglądała podobnie, jeśliby nie tak samo, tak tą, którą trzymał ojciec rano. Była brudna i śmierdziała. To musi być ta.
Zaraz dotarło do niego, że wszystkie puszki, które widział w śmieciach na targu były brudne i śmierdziały. Zgarbił się, nieuważnie popychając rupieć pazurem; ten zabrzęczał, łagodnie, spokojnie tocząc się przed siebie.
Nagle do jego nozdrzy dotarł zapach obcych mu psów. Przerażony skoczył do puszki, próbując ją złapać zębami. Śmieć jednak zabrzęczał i potoczył się dalej, a ilekroć uczeń kłapał zębami, puszka utrudniała mu jego zamiary na wszystkie możliwe sposoby.
W końcu złapał ją w zęby, tak gwałtownie i szybko, że zabolała go żuchwa. Już miał puścić się pędem w stronę schroniska, a potem do magazynu, gdy ujrzał nieznane mu psy.
Zapach, który poczuł kilkanaście uderzeń serca wcześniej, jasno mówił mu, że nadchodzący obcy nie są z żadnego klanu, a tym bardziej Ventusu; Wietrzni pachnęli końmi, sianem i zbożami, lecz także pewną świeżością wiatru. Tymczasem ta woń była obrzydliwa — Jazgotek, wąchając ją, nie mógł nie pomyśleć o dwunożnych, pocie i gównie (a szczególnie o tym ostatnim).
I gdy tak stał z puszką w zębach, naprzeciw niego wyszła zgraja psich włóczęgów; cztery psy, w tym jedna suczka, o skołtunionej, śmierdzącej sierści i pożółkłych, wyszczerzonych zębach. Wszyscy z nich posiadali piwne, przekrwione oczy i sierść w kolorze brązu, bieli i różnych odcieni szarości. Dwa psy były brązowo-białe, jeden wyglądał jak mieszaniec owczarka niemieckiego, a ostatnia, suczka, cała była zanurzona w ciemnej, prawie że czarnej szarości.
— Ojojoj… — mruknęła, spoglądając na skulonego szczeniaka, kurczowo zaciskającego ząbki na puszce. Wykręciła głowę, po czym wyszczerzyła kły w sztucznym uśmiechu. — Co tutaj robisz, śmierdzielu?
Zarechotała, a w ślad za nią ryknęły pozostałe psy, przysuwając się bliżej Jazgoczącej Łapy.
Uczeń Płomiennych za wszelką cenę starał się nie pokazać, że jest bliski spanikowania. W miarę możliwości wyprostował się, chociaż widząc powątpiewające spojrzenia włóczęgów, na nowo się skulił, co wywołało w ich szeregach kolejną falę śmiechu.
— Widzicie? — mruknął brązowo-czarny, wilczurowaty samiec. — Mała buba zgrywa nieustraszonego bohatera. Nie zsikaj się ze strachu, bo może jeszcze zrobi mi się ciebie szkoda.
Psy wyszczerzyły się jeszcze mocniej, tym samym powodując, że serce Jazgotka zaczęło bić dwukrotnie, trzykrotnie, a może i nawet czterokrotnie szybciej. Uczeń cofnął się sparaliżowany i wielkimi ze strachu oczami obserwował nieznanych mu osobników.
— Jaki przerażony gówniarz… — wypluł z pogardą jeden z łaciatych psów. — Ej, co on trzyma w mordzie?
Włóczędzy nagle ożywili się, z dziwną, nową czujnością obserwując zaniepokojonego tym Jazgoczącą Łapę.
— Jestem klanowym psem… — zaczął trzykolorowy uczeń, próbując się jakoś obronić. Zaraz się zająknął.— Jeżeli…
Oczywiście jego słowa nie przyniosły żadnego efektu, oprócz wywołania kolejnej fali kpiącego rechotu.
— Kurdupel próbuje nam grozić — wymruczał owczarek, staczając się ze śmiechu. — Trzymajcie mnie…!
— Zamknij się — przerwał mu drugi brązowo-biały pies, dotychczas milczący. — Jak myślicie, smarkacz ma cos do jedzenia w tej puszce? — zwrócił się do pozostałych, starannie omijając wzrokiem wilczura. Tych dwóch się chyba nie lubiło.
Jeżeli Jazgocząca Łapa myślał, że ożywienie, które zapanowało w szeregach bezdomnych, było przerażająco widoczne, na wzmiankę o pożywieniu wszyscy wyglądali, jak gdyby oszaleli; zaczęli toczyć pianę z pyska, co niektórzy mamrotali coś pod nosem, a w oczach wszystkich pojawiły się niebezpieczne, obłąkańcze iskierki.
— Zabierzcie kaszojadowi zabawkę — zarządził łaciaty włóczęga, który jako pierwszy zauważył puszkę w zębach Jazgotka. Jego przekrwione ślepia paliły się żywym ogniem, a sterczące żebra poruszały się w rytm łapczywego, chorego oddechu.
Jazgotek jęknął w duchu, próbując uciec. Jego wysiłki jednak na niewiele się zdały, gdyż runęła na niego lawina czterech dorosłych, obłąkanych i zagłodzonych psów.
Poczuł, jak szczęki jednego z nich zaciskają mu się na ogonie, miażdżąc kość. Zawył zaskoczony, gdy przeszył go piorun bólu. Jego oczy pokryły się mgłą, łapy zaczęły dygotać, a sierść stanęła dęba.
W akcie paniki próbował się wycofać, ale włóczędzy otoczyli go z wszystkich stron. Chmura zagłodzonych psów z matową sierścią była nie do przebicia.
Tuż przed nim mignęła szara plama, a on niemal w tej samej sekundzie poczuł na pysku palące uderzenie łapą. Myślał, że pazury przecięły mu skórę, jednak, ku swojej uldze i zdziwieniu, nie poczuł zapachu krwi.
Z wrażenia, oraz pod wpływem uderzenia, wypadła mu puszka, którą kurczowo trzymał w pysku. Psy w jednej sekundzie zostawiły go, doskakując do brzęczącego śmiecia.
Triumf, który wstąpił na ich mordy długo się nie utrzymał; obwąchali puszkę, spróbowali wsadzić do niej pyski, a gdy zobaczyli, że nie znajduje się w niej żadne pożywienie, byłli mocno zawiedzeni.
— Pewnie gówniarz wszystko zeżarł — syknął wilczur, kręcąc swoją wielką, brązową głową z czarną maską.
Włóczędzy warknęli, wymamrotali jakieś groźby, łypiąc kątem oka na leżącego bezruchu, sparaliżowanego Jazgoczącą Łapę, wzięli w zęby puszkę i wyjąc, odbiegli w stronę centrum miasta; prawdopodobnie mieli nadzieję, że znajdą tam jakieś pożywne łupy.
Jazgotek leżał tak przez kilka minut, próbując uspokoić trzepoczące serce, które waliło o wiele mocniej, niż powinno. Sprawiało mu to niemal fizyczny ból, gdy czuł, jak wali w jego klatce piersiowej.
Zachodzące słońce rzucało na niego swoje ostatnie promienie, ustępując miejsca księżycowi i gwiazdom. Początkowo nic nie czuł, zbyt sparaliżowany nagłymi wydarzeniami. Potem, zdając sobie sprawę, że nie widzi już włóczęgów, jego myśli zaczęły pędzić.
Najpierw z gonitwy myśli wyłowił jedną, najkrótszą, najgłośniejszą: puszka.
Podniósł się gwałtownie, ignorując piekący ból w ogonie. Rozglądnął się przerażony i postawił pierwszy, niepewny, pełen bólu krok; ogon, dotychczas pomagający mu jako-tako utrzymać równowagę, jedyne, co robił, to bolał. Cholernie bolał.
Gdy już miał zamiar rzucić się w szale szukać zguby, jak przez mgłę przypomniał sobie, że włóczędzy odeszli, a jeden z nich trzymał ją w zębach, błyskając złośliwie oczami przez ramię.
Przegrana nie wywołała u niego takich emocji, jakich się spodziewał.
Był po prostu zawiedziony. Smutny. Nie czuł złości. Po prostu gorzki smak porażki.
Zatrzymał się na chwilę, zaciskając powieki. Wbił pazury w ziemię, próbując jakoś uprzątnąć myśli.
Po kilku długich uderzeniach serca otworzył oczy. Starał się nie rozpłakać; czuł się tak beznadziejnie, tak bolał go ogon, a przy tym oczami wyobraźni już widział rozczarowanie ojca i triumf Dreszczki, że czuł mdłości.
Ruszył wolnym truchtem w stronę, gdzie było już kilkanaście długości lisa od schroniska.
W jego głowie cały czas odtwarzana była walka, powodując zimne dreszcze chodzące po jego kręgosłupie i płaczliwe spojrzenia, które posyłał najbliższemu otoczeniu. Jego ogon pozostawał wykrzywiony w połowie, a chociaż Jazgocząca Łapa starał się jak mógł nim nie ruszać, czuł przeraźliwy ból.
Gwiazd na niebie było coraz więcej, zerwał się także chłodny, nocny wiatr. Trawa szeleściła pod łapami, ładnie zasłaniając chłodną ziemię. Potwory pędziły po drogach, a do uszu ucznia dochodziły nieustannie ich ryki.
Minął schronisko bez większego problemu. Okolica była spokojna, choć przesiąknięta zapachem strachu i niezliczonych psów. Na Jazgoczącym nie zrobiło to jednak większego wrażenia, bowiem był za bardzo pogrążony we własnych myślach, by zwracać uwagę na otoczenie, które, na jego szczęście, było ciche.
Wszystkie sytuacje z tego dnia wróciły do niego, a na myśl, że zwieńczeniem tych wszystkich trudów, które spotkał, nie była wygrana, lecz porażka, poczuł się jeszcze gorzej.
Gwiazdy migały, niebo stawało się z każdą chwilą coraz ciemniejsze. Sierp srebrnego księżyca dawał małe ilości światła, przysłonięty w większości gęstymi chmurami. Jazgocząca Łapa szedł po ciemku.
Piesek, niewiele myśląc, podszedł parę kroków do przodu, ignorując rozpalony piasek, który piekł go w poduszki; zanurzył łapy w sadzawce, z zaskoczeniem czując, że woda nie zdążyła się jeszcze porządnie nagrzać, i jedynie przy brzegu jest ciepła, a gdy szło się dalej, głębiej, stawała się przyjemnie chłodna.
Zadarł łebek ku niebu, zastanawiając się, czy obserwują go przodkowie. „Babuniu, czy widzisz mnie teraz z góry?”
Dopiero gdy zadał sobie to pytanie, dotarło do niego, że Malwowa jest mordercą. Nie jest wśród Gwiezdnych. Kisi się w jakichś zatęchłych ciemnościach z innymi wojownikami.
Nie, nie wojownikami. Mordercami.
Przeszedł do dreszcz, nagle żałując, że w ogóle wszedł do Płycizny. Cofnął się z niej, obrzydzony stanął na jej brzegu.
Splunął w wodę.
"Jak mogliście nie przyjąć do siebie babci?"
"Przecież była dla nas dobra"
Wlepił rozdrażniony, ale i smutny wzrok w sadzawkę; przez myśl mu przemknęło, że Gwiezdni nie są niczemu winni, babcia sama zabijała inne psy. Napuszczała węże, otruwała, spiskowała, karmiła się przerażeniem. Poczuł odruch wymiotny i zakręciło mu się w głowie na samą myśl o śmierci.
Wzdrygnął się, przypominając sobie o Malwowym Ogonie. Czuł coraz większy smutek: z powodu porażki, z powodu babci, z powodu bólu ogona. Nie mógł nawet zliczyć tego, co mu się nie udało, tego, czego najbardziej nienawidzi w tym dniu. Przede wszystkim jednak wiedział, że nic nie może z tym zrobić. Okłamał brata. Włóczędzy zabrali mu puszkę, ot tak, dla zabawy, znęcania się nad szczeniakiem. Zmiażdżyli mu ogon. Przegrał, po prostu przegrał.
Minął znaczenia zapachowe Industrii, kierując się w stronę magazynu. Chociaż na co dzień, gdy wyczuwał znajomy, rodzinny zapach, czuł szczęście i spokój, w tamtej chwili zalała go fala wstydu i zażenowania. Czuł, jak ze stresu pobolewa go brzuch.
Gdy mijał drzewa i krzaki porastające gdzieniegdzie tereny Płomiennych, czuł dreszcze strachu przebiegające mu po plecach. Nocą wszystko wyglądało inaczej, bardziej obco, a Jazgocząca Łapa, gdy patrzył na otoczenie, czasem dopiero po paru dłuższych chwilach zdawał sobie sprawę, gdzie w ogóle jest i co widzi.
Magazyn zapraszał go swoim ciepłem i lawiną znajomych zapachów. Jazgotek ze znużeniem stawiał krok za krokiem, smakując powietrza. Wszedł do obozu, kierując się w stronę legowiska uczniów.
Liczył, że uda mu się bezszelestnie zniknąć w swoim posłaniu, przemyśleć wszystko, zapłakać i w końcu zasnąć, gdy usłyszał stłumione głosy Pustynnego Wiatru, Fenkułowej Plamki, Kruczej, Drżącej, Promiennej i Piaskowej Łapy.
— Pustynny Wietrze, nie panikuj. Spokojnie — rozpoznał głos Fenkułowej, która widocznie uspokajała czarno-złotego wojownika. — Jazgotek umie o siebie zadbać. Ja w jego wieku znikałam czasami nawet na dłużej; nie było mnie z dwa dni i to była normalka.
Piesek zatrzymał się i zastrzygł uszami, a z powodu gwałtownego ruchu znów zapiekł go ogon. Pisnął, a rozmowy umilkły; rodzina go usłyszała.
Zdążył podkulić ogon, przez który ponownie przeszedł mu piorun bólu, zacisnąć zęby oraz opanować przerażone, pędzące serce, zanim nie stanął pysk w pysk z osłupiałym Pustynnym i resztą znanych mu psów, wpatrzonych w niego zaskoczonymi oczami.
Położył po sobie uszy, gdy zobaczył, jak jego ojciec otwiera pysk i zaczyna mówić.
— Jazgocząca Łapo! — zakrzyknął. — Na Gwiezdnych, co ty robiłeś? Tyle czasu szukałeś tej cholernej puszki? I… Najświętsze Coelum! Co ci się stało z ogonem?
Trzykolorowy pies nie zdążył odpowiedzieć, gdy głos zabrał, niestety, Krucza Łapa.
— Wiesz, tato — zaczął, złośliwie patrząc na Jazgotka, który, pod wpływem nagłych wyrzutów sumienia i smutku z powodu porażki, skulił się. — Nic dziwnego, że tyle mu zeszło z tym wszystkim, skoro zamiast wykonywać twoje polecenia, wprowadzał mnie w błąd. Okłamał mnie. Zaprowadził mnie na złe miejsce, mówiąc, że to tam właśnie jest nasz cel. Potem uciekł, nie przyznając się do winy.
Na te słowa zapanowała grobowa cisza. Jazgoczący czuł palące go spojrzenia brązowych i niebieskich oczu, pełne bezkresnego zdziwienia.
To był początek długiej, i, dla niego, bardzo ciężkiej rozmowy. Jazgotek na zawsze zmienił spojrzenie na rodzinę, własne wady, pomysły ojca i nienawiść jego brata, Kruczego. Przede wszystkim jednak w pamięć zapadł mu pusty tryumf Dreszczki, który najbardziej go zabolał.
***
Jazgocząca Łapa zwinął się w kłębek pozwalając, by głęboka ciemność legowiska uczniów ciasno go oplotła.
Czuł się beznadziejnie, a jedyne, o czym myślał, to to, że chce zasnąć. Ogon, wysmarowany maściami przez Szarą Skałę i usztywniony przywiązanym do niego patykiem, wyglądał niezbyt dobrze. I prawdopodobnie już zawsze nie będzie zbyt piękny, bowiem, jak medyk mu przekazał, wątpliwe, by się prosto zrósł, wracając do stanu sprzed złamaniem. Pomiędzy zębami nadal miał resztki ziół, które dodałyby mu sił i złagodziły ból przemęczonych łap.
Zamknął wilgotne ślepia i chociaż myślał, że pełen emocji dzień nie da mu zmrużyć oczu, a uczucia i wspomnienia będą go zalewały przez całą noc, zmęczenie okazało się silniejsze; po kilkunastu uderzeniach serca wszystko wokół niego stało się jednolicie czarne.
Nagle otoczenie wokół niego zaczęło się rozjaśniać; pies powoli otworzył zmęczone, brązowe oczy, gdy promyk światła przebijający się przez zielone gałęzie iglastych drzew zatańczył na jego powiekach.
Dostrzegł spokojny iglasty las, o silnych, młodych drzewach i chłodnym wietrzyku, który hulał w gałęziach. Wieczorne niebo upstrzone było tysiącami gwiazd i srebrzącym się w pełni księżycem. Słyszał ciche piski zwierzyny, a wśród rozsypanych na ziemi igieł widział kilka rosnących ziół, o słodkim zapachu.
Jazgocząca Łapa, zdziwiony i przestraszony zarazem, rozglądnął się po otoczeniu, po czym zaczął uważnie nasłuchiwać; wydawało mu się, że słyszy czyjeś kroki, delikatnie stąpające po miękkim podłożu. Zdezorientowany, okręcił się wokół własnej osi, a gdy po paru sekundach zatrzymał się, wytrzeszczył oczy; stał w oko w oko z Malwowym Ogonem.
Czuł na pysku jej gorący oddech oraz lodowoniebieskie, intensywne oczy.
— Cześć, babciu! — wrzasnął kilkuksiężycowy psiak, wpadając na drzemiącą suczkę. Starsza uniosła pysk oszroniony siwizną i, z nieodgadnioną, trudną do rozszyfrowania miną, patrzyła na jednego z ulubionych wnucząt.
— Czego chce-
Jazgotek zamerdał ogonem, patrząc się wielkimi oczami na wilczą, czarno-białą babcię.
— Babciu, babciu, znasz jakieś dobre kryjówki? Potrzebuję, już, teraz. To jest bardzo pilne.
Malwowa zamyśliła się na chwilę, wbijając oczy w błękitne niebo; był wyjątkowo piękny dzień, a po nieboskłonie płynęło zaledwie parę chmurek.
— Znam jedno takie miejsce — oznajmiła jak gdyby od niechcenia. Rozglądnęła się jednak przy tym, a w jej oczach pojawił się nieznany Jazgotkowi błysk. — A do czego jest ci potrzebna? Bawisz się z Piaskiem?
Należy zaznaczyć, że tuż po Jazgotku Malwowa najbardziej uwielbiała rudą, niebieskooką wnuczkę; dlatego też z góry stwierdziła, że piesek najpewniej bawi się ze suczką. No bo z kim innym?
— A tak, bawię się z Piaskiem, ale też z Promyczkiem — powiedział dobrodusznie i wiercąc się, jak gdyby miał owsiki. — W chowanego! Promyczek liczy i boję się, że przegram.
Milfowa uśmiechnęła się typowym dla niej uśmieszkiem, który nadawał jej pysku młodego wyrazu, lecz również budzący pewne przerażające ukłucia w brzuchu.
Miała się właśnie odezwać, już wstawała, już się podnosiła, gdy zza rogu magazynu wybiegł Promyczek.
— Jazgotek! Jazgotek! Mam cię! Widzę cię! — wyszczekał z entuzjazmem, merdając ogonkiem; zaraz potem, gdy dostrzegł rozczarowanie malujące się na pysku trzykolorowego.
Malwowy Ogon wyglądała, jakby chciała nakrzyczeć na Promyczka; zamiast tego nachyliła się nad Jazgotkiem i wyszeptała mu do ucha: "następnym razem wygrasz".
To zdanie zapadło mu w pamięć na znacznie dłużej, niż zakładał.
— Witaj, wnuczku — mruknęła, nie spuszczając z niego wzroku. — Nie przyszłam do ciebie bez powodu, Jazgocząca Łapo.
Trzykolorowy przełknął głośno ślinę. W jego głowie wirowały słowa: babcia, morderczyni, babcia, morder-
Babcia.
Przytulił się w jej gęste futro i stał tak przez dłuższą chwilę, wylewając z siebie wszystkie złe słowa, które chciał tyle razy wymówić tego dnia; gdy włóczędzy rozgryźli mu ogon, gdy Drżąca Łapa chwaliła się swoim zwycięstwem, gdy… w zasadzie praktycznie cały czas; za dużo się działo dla ośmioksiężycowego kurdupla.
— Następnym razem im pokażesz — wycedziła przez zęby. — Wygrasz.
Jazgotek uśmiechnął się ciepło.
— Tęskniłem za tobą, babciu. Szkoda, że Gwiezdni nie przyjęlicię do ciebie.
Malwowa przez ułamek sekundy wyglądała na zmieszaną, jak gdyby zastanawiała się, co ma na to odpowiedzieć.
— Przyjęli mnie. Dlaczego mieliby mnie nie przyjąć? — zaśmiała się. — Nie mów, że myślałeś, że zrobiłam takie złe rzeczy. Nie mów, że uwierzyłeś tym skurwy- mysim móżdżkom.
Na to wyraźnie zmieszał się Jazgocząca Łapa. Nie miał jednak siły zbyt zastanawiać się nad prawidłową wersją wydarzeń, tylko, zmęczony całym dniem i lekko obrażony na rodzinę, załapał wersję babci.
— Cóż… Nie byłem pewien — wymamrotał.
— Wracając do tematu. — W oku Malwowej znów pojawił się błysk, za którym tak bardzo Jazgocząca Łapa tęsknił. Kojarzył mu się z pozytywnymi wspomnieniami, z rodziną, babcią. — Chcę twojego szczęścia. Drżąca Łapa nie zasługiwała na to zwycięstwo, czyż nie?
Jazgotek w ciszy pokiwał głową, chłonąc słowa dawnej wojowniczki.
— Stać się na dużo. Masz talent. Jednak nawet największy talent trzeba rozwijać. Nie możesz się zmarnować. Masz młodego, niedoświadczonego mentora, który był wytrenowany przez Fenkułową Plamkę. Tak, tak, niby moja córka, ale powiem ci, że walczyć to ona nie umie…
Coś zaczynało śmierdzieć Jazgoczącej Łapie, tak więc lekko spiął się, a oczy zabłyszczały mu ze strachu, serce mocniej zabiło.
— …Chcę cię trenować. Być twoją mentorką. Chyba mi tego nie odmówisz? Chyba nie zaprzepaścisz tej szansy?
Uczeń nabrał głęboko powietrza i wysilił wszystkie szare komórki.
— Ależ babciu! Jesteś starsza! Czy nie uważasz, że trenowanie kogoś jest… wymagające?
Uśmiech Malwowej prysł, a suka przybrała pokerową minę.
— Nie zapominaj, że jesteśmy w Coelum. Tutaj czas nie stoi nikomu na przeszkodzie — szczenięta mają mądrość, starsi siłę. Zresztą, ja zawsze ją miałam, czyż nie? Wyobraź sobie więc, jaka silna jestem teraz. Jaki silny będziesz ty.
Nachyliła się nad nim, ale Jazgotek czuł presję. Jej emocje, jej poirytowanie, ciężar, który spadł na jego zmęczone barki.
Dodatkowo kątem oka załapał jakieś dziwne ruchy, ciemne sylwetki psów lawirujące pomiędzy drzewami. Jak na potwierdzenie jego obaw światło gwiazd zmalało, a w lesie zapanował półmrok. Błękitne oczy Milfowej zamigotały.
— Więc… Jaka jest twoja odpowiedź?
Babcia, morderczyni, babcia, morder-
Morderczyni.
— Zostaw mnie w spokoju — warknął, odskakując od niej. — To nie jest Coelum. Śmierdzisz złem. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Malwowa nie odpowiedziała. Ciemność była coraz gęstsza. Zarzucał głową, wbijał pazury w ziemię, próbując się obudzić. Cokolwiek, byleby się wydostać z tego snu.
Obudził się, biorąc łapczywy oddech. Ogon zapiekł go jeszcze mocniej, przeszywając błyskawicą bólu jego ciało. Leżał sparaliżowany, patrząc się w na połamaną część ciała zamglonymi oczami.
Babcia zostawiła mu piękną pamiątkę.
Ogon był postrzępiony, rozerwany do połowy, oblepiony świeżą krwią i wyrwaną, biało-czarną sierścią.
[6130 słów: Jazgocząca Łapa otrzymuje 60 Punktów Doświadczenia i 8 Punktów Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz