,,Jagody jałowca są w stanie rozłożyć szczeniaka w ciągu kilku minut."
Powtarzam w myślach słowa Leonisa jak mantrę. Przy tym świdruję wzrokiem granatowo-fioletowe jagody; usiłuję zapamiętać ich wygląd, właściwości i nazwę.
W mojej głowie świtają pewne pytania. Dlaczego Leonis trzyma tak niebezpieczne zioła? Może używa ich do zabijania potencjalnych uczniów na jego stanowisko. Śmieję się po cichu.
Albo mnie wkręca, a to są zwykłe lekarstwa. Spoglądam na niego spode łba. Wątpię, by cokolwiek, co do mnie mówił, było prawdą.
Medyk rozmawia z Klematisem, ja jednak słucham ich jedynie częściowo. Jestem zbyt zajęta zadawaniem pytań o leżące przede mną zioła, by skupić się na czyichś słowach, które nie są odpowiedzią.
,,Co to jest?" zadaje to pytanie, gdy mój wzrok odnajduje kolejną roślinę.
,,Przytulia czepna" pada odpowiedź.
Przytulia- co.
W głowie mam pustkę. Starając się nie ukazać mojej dezorientacji, wytrwale wypluwam z siebie kolejne pytania.
,,Krwiściąg" odpowiada Leonis, odwracają się do Klematisa. Razem o czymś pierdolą.
Nachylam się nad zieloną, cienką łodyżką zakończoną dużym, krwistoczerwonym kwiatem.
,,Krwiściąg..." szeptam, próbując zapamiętać skomplikowaną nazwę.
— Mogę się nią zająć — burczy Leonis niechętnie, wyrywając mnie z zamyślenia. Zwraca się do rudego. — Wyleczę ją. Ale tylko pod warunkiem, że przestanie pieprzyć o zostaniu moją uczennicą.
Parskam z politowaniem. Nie mogę pozwolić, by jakiś starzec stawiał mi warunki.
— Chcę zostać twoją uczennicą, stary dziadzie — wypluwam. Czuję rosnące poirytowanie do tego osobnika.
— Do stu dwunożnych, bo moim trupie.
Zerkam na jagody jałowca. W mojej główce mimowolnie układa się morderczy plan. Zaraz jednak zdaje sobie sprawę, że gdy go zamorduję, nie będzie mnie miał kto uczyć o ziołach. Poza tym nie wiem, jak miałabym to zrobić. Podczas snu mu wepchnąć jagódki do ryja? Prędzej by się zakrztusił, niż otruł.
W sumie nawet może lepiej. Wtedy zawsze będzie można zrzucić na uduszenie się. Nie wątpię, że ten zgorzkniały kościotrup ma problemy z oddychaniem. Starość nie radość.
Wbijam roziskrzony wzrok w medyka. On odpowiada mi tym samym. Przez jakiś czas mierzymy się spojrzeniami, a ja mamroczę coś przy tym złośliwie.
— Kurko — zaczyna Klematis, z lekkim niepokojem się nam przyglądając.— Chcesz… chcesz spać w legowisku z pozostałymi uczniami? Leonis może cię odwiedzać, żeby sprawdzać, jak się czujesz, jestem pewien, że polubisz się z Jazgotem i-
Leonis na sekundę odrywa piorunujący wzrok od mojej mordki, odpowiadając rudemu.
— Ależ ja już ją pokochałem! Zobacz, jaka przeurocza uczennica, będzie z ciebie idealna medyczka, kochaniutki grzybku ty mój, puci puci. — Leonis z udawanym entuzjazmem czochra moją sierść. Automatycznie się krzywię. Jeżeli jeszcze raz tak zrobi, odgryzę mu łapę - obiecuję sobie. Leonis niezrażony kontynuuje. — Widzisz? Jest gotowa do pierwszego dnia treningu!
Co on powiedział? Pierwszy dzień treningu? Yeah.
Czyli jednak dziadek się złamał. Posyłam mu tryumfalne spojrzenie, na co ten zerka na mnie spode łba i mamrocze coś o pasożytniczych grzybach.
Za chuja nie wiem, dlaczego nazywa mnie grzybem... I łudzi się, że to zrobi na mnie jakieś wrażenie. Mam takie imię, jakie mam. Jest ładne. Na pewno ładniejsze od tego, jakie sam ma.
***
Czas leciał.
Klematis odszedł do Flumine. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Władzę przejęła Miękka, zastępcą został Dym. Wraz z moim super-zajebistym-to-ironia mentorem przyjęłam dwa porody; Szałwii z trójką kaszojadów i Ikry z czwórką. Podczas pierwszego niemal dostałam kurwicy, bo Leonis mnie do niczego nie dopuszczał, kazał siedzieć i chłonąć widoki. Na drugim trochę się pokłóciliśmy. Z jego winy oczywiście. Pomogłam Ikrze wypchać ostatniego szczeniaka Bobra. Myślałam, że się zesram.
W ciągu tych czterdziestu pięciu księżyców jakoś otrzymałam tytuł medyczki. Trening zajął mi długo. Za długo. Ale teraz jestem lepsza od tego starego dziada. Uczeń pokonał mistrza. Szach mat.
Jestem oczywiście zadowolona, nawet bardzo. Czuję jednak jakiś niedosyt. To idiotyczne, ale po tylu księżycach, zaczynam wątpić, czy podjęłam dobrą decyzję, idąc na medyczkę. W gorszych momentach stwierdzam, że Leonis miał rację. Ośmioksiężycowa ja chciała mu zrobić na złość. Oczywiście, gdy się ogarnę, zmieniam zdanie. Jestem lepsza od niego.
Po swoich nieudolnych rządach zdechła Miękka, Dym został przywódcą, Jazgot zastępcą. Takie nudy. A medycy, w tym ja, żyli sobie dalej, chociaż Leonis stał się jeszcze większym dziadkiem. Mega upierdliwym. Coś mi mówiło, że długo nie pożyje.
***
Panuje lato. Wracam ze zbierania ziół, trzymając w pysku łupy, które udało mi się znaleźć na targu. Mam koper, paskudny w smaku imbir, sporo melisy i mięty. Widziałam też pietruszkę, ale jej nie wzięłam, chociaż Leonis mi kazał ją znaleźć. Po co nam zioło zatrzymujące produkcję mleka, skoro nie mamy od dobrych kilku lat żadnej ciężarnej suczki? Nie będę ślepo wykonywała jego poleceń, nie jestem już uczennicą.
Wchodzę do legowiska, zmęczona i zgrzana. W środku znajduje się Leonis, porządkujący i przeliczający zioła i jagody.
Dołączam do niego, wykładając rośliny, które udało mi się zdobyć. Przez dłuższy czas pracujemy w ciszy, dopóki dziad się nie kapnie, że nie dostarczyłam mu pietruszki.
— A pietruszka gdzie? — mruczy, jeszcze raz licząc wszystkie lekarstwa.
Na język ciśnie mi się riposta, ale łapie wzrokiem jego spojrzenie i gdzieś tam dociera do mnie, że Leonis naprawdę się zestarzał i idiotycznie sprowadzać nasze rozmowy z powrotem na poziom szczeniaka i gbura. Nawet jeśli on nadal jest gburem. Nawet jeszcze większym gburem.
— Nie znalazłam.
Przełknęłam kłamstwo, odwracając się do niego tyłem. Nie miałam czasu ani ochoty na rozmowy.
— Nie możemy mieć braku w ziołach — zrzędzi dziadyga. — Do stu dwunożnych, jeżeli jakiś pacjent do nas wparuje i będzie potrzebował tej pietruszki, to nie mam zamiaru się z nim użerać.
Zaciskam zęby, próbując się ogarnąć i być wychowaną panną w średnim wieku. Nie udaje mi się to.
— To przejdź na emeryturę, stary dziadzie. Nikt cię tu nie trzyma — wyrzucam z siebie, licząc listki melisy. Odgarniam je sprawnym ruchem od mięty, tworząc dwie kupki. Zaraz oblewa mnie fala trudnego do zidentyfikowania uczucia. Pod wpływem delikatnych wyrzutów sumienia połykam trochę melisy. To pomoże mi się uspokoić, mam nadzieję. Widzę, że Leonis widzi moją próbę wyciszenia się. Nie odpowiada, a jedynie mruczy coś pod nosem. To mi nie pomaga.
Przez jakiś czas pracujemy w ciszy. Decyduję się na przerwanie jej. Liczę, że w ten sposób przestanę się czuć jak głupiec.
— Jak tam z zapasami… jagód jałowca? — pytam i uśmiecham się delikatnie. Wbijam wzrok w zioła leżące pode mną. Nie chcę, by widział, jak się szczerzę.
— Dobrze — stwierdza, unosząc wzrok na ciemnoniebieskie jagody leżące na swoim miejscu. — I tak ostatnio mało psów choruje.
Kiwam głową i kładę miętę i melisę obok kilku kupek świeżego mchu i schludnie ułożonych ziaren maku. Zapasy są w porządnych dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach uzupełnione, dlatego tym bardziej w oczy rzuca się brak pietruszki.
Zerkam kątem oka na pracującego Leonisa i pierwszy raz naprawdę dostrzegam, to, jak bardzo zmienił go czas. Może z charakteru nie tak dużo, jak można się spodziewać. Jednak widok jego posiwiałego pyska, który tak mocno kontrastował ze wspomnieniami, w których był dość młody i sprawny, coś we mnie ruszył.
Pierwszy raz także stwierdzam, że zrobię tak, jak on chce.
— Pójdę ci po tą pietruszkę, staruszku.
Koniec wątku Kurki i Leonisa.
[1159 słów: Kurka otrzymuje 11PD]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz