Pyskacz był młodziutki, ale w mig pojął bardzo przykrą dla niego prawdę: czas rósł bardzo, bardzo wolno. A ponieważ rośnięcie Pyskacza było w niewyobrażalnie dziwny sposób powiązane z rośnięciem czasu, tak sam szczeniak rósł równie wolniutko. Spoglądał z zazdrością na coraz większe łapy Pokrzywki czy nawet pchły Pliszki. To zawsze był jakiś rozwój! Nawet jeżeli pierwsza z sióstr ledwie była w stanie ustać na tych swoich pokracznych girach. Sam trwał niestrudzenie na straży honoru matki (mamusi, mateczki, matuleńki, jak szeptał pieszczotliwie szczęśliwej, odchudzonej o cztery paskudy z brzucha Tulipanowej, Imbirowy Korzeń), zanim nie dotarło do niego, że mama zbytnio ochrony od Pyskacza nie potrzebuje. Co najwyżej przed samą sobą i swoimi dziwnymi pomysłami, ale tutaj Pyskacz już nie był w stanie niczego poradzić.
Odpuścił wobec tego chyże dyrygowanie matce i zabrał się za musztrowanie siostrzyczek. To też mu w zasadzie niezbyt wyszło. Pliszka była równie uparta, co jej niedorobiony braciak i choć początkowo podobały się jej niewinne zabawy w wypełnianie rozkazów, tak dość szybko rezolutna suczka zawinęła ogon w długą i podążyła za motylkiem. Rybką. Czy dowolną inną rzeczą, która zainteresowała ją bardziej. Nawet Pokrzywka zdradziła Pyskacza! Dostarczyła mu kilka minut pławienia się w uwielbieniu młodszej przylepy, ale ta znowu zdołała się znudzić, dostrzegając w jakimś klanowym wojowniku dużo ciekawszy obiekt obserwacji.
No i jest jeszcze Poziomka. Pyskacz kochał Poziomkę całym psim sercem, ale... to była tylko Poziomka. I tylko z samą Poziomie było w ogóle tak dobrej zabawy, jak z resztą rodzeństwa, nie było komu hołubić się ani przed kim pokazywać wspaniałości zamiatania ogonem miejscowego błotka czy nawet wymyślania infantylnych historii, wyssanych z małego pazura.
Wobec tego Pyskacz czuł się bardzo samotny. Na tyle, że gdy nikt nie patrzył, wymknął się chyłkiem ze żłobka, decydując się wyruszyć na wielką, wspaniałą wyprawę. Nikogo na nią nie zaprosił, żeby nieposłuszne siostrunie miały czego mu zazdrościć, gdy wróci z wieloma skarbami, otoczony chwałom, a potencjalny luby pies lub psina rzuci mu się w ramiona...
I sam nie wiedział, kiedy zaszedł tak daleko.
Pyskacz skrzywił pysk i zatrzymał się w pół kroku. Usiadł na ziemi. Postukał o podłoże jedną łapką, później drugą łapką, rozejrzał się wokół siebie i upewnił się, że nikt za nim nie idzie. Skąd mu się wzięło na takie durne myśli? Zdecydowanie zbyt dużo ostatnio wsłuchiwał się w opowieści Tulipanowego Płatka i jej wielkiej miłości do Imbirowego Korzenia, jakie opowiadała dzieciom na dobranoc.
Miał teraz przecież ważniejsze sprawy na głowie! Jak to, żeby wrócić do domu albo przynajmniej odnaleźć drogę powrotną na trasę swojej wielkiej wyprawy. Istniała szansa, że się zgubił i zboczył ze szlaku. Maciupeńka. Minimalna.
No, może nawet całkiem realna, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie Pyskacz, który wcale nie wsłuchiwał się teraz w świst trawy, szum pobliskiego strumienia czy nawet odległy skowyt ludzkich szczeniąt.
Wcale.
Pyskacz po prostu... Zastanawiał się! Przecież wielkie wyprawy należy wielce zaplanować! A on tak głupio wybiegł przed siebie, zbytnio się nie oglądając i w ogóle, no błąd nowicjusza, ale teraz będzie już przecież wiedział.
Niech on się tylko zastanowi, z której strony przyszedł, to nie powinien być żaden problem, prawda?
— Co tu robisz mały? — Pyskacz ostatnio dużo rzeczy wcale nie robił. Na przykład teraz wcale nie pisnął ze strachu. Wcale. — Nie powinieneś być z mamą?
— Bryzowa Łapo! — znowu wcale nie ucieszył się Pyskacz. — Przestraszyłeś mnie — przyznał się lekko naburmuszony, ale łasy na pochwałę za tak baczną obserwację własnego stanu ducha. W końcu prawdziwa męskość wymaga poświęceń, a Pyskacz był gotów poczekać odrobinkę i uczynić pierwszy krok w kierunku swojego nieprzejednanego majestatu.
Nie doczekał się, Bryzowa Łapa przechylił nieco łeb, wpatrując się z lekkim zdziwieniem w szczeniaka.
— To gdzie się zapodziałeś?
— Wyruszyłem na wielką wyprawę! — oświadczył dumny z siebie, zanim dodał po chwili — no i mamy jakoś tak nie ma... — przeciągnął ociężale łapami po rozdeptanej już dawno przez niego od nerwów ziemi. — Bo widzisz, ja miałem plan! — pochwalił się grzecznie. — No, a potem Piaskowa Gwiazda was wszystkich zawołała, to prosto było wyjść i wiesz.
Po minie Bryza Pyskacz poznał, że nie, Bryz nie wie, o co mu chodzi.
— A w sumie to po co was zawołała? — zmienił szybko temat, bo przedłużająca się cisza nikomu nie robiła nigdy niczego dobrego.
— Zostaliśmy mianowani na wojowników! — Bryzowa Łapa, nie, teraz już Bryzowa Zamieć jak po chwili przedstawił się Pyskaczowi, wyprostował się dumnie, wypiął tułów, uniósł łeb i nawet na tych swoich krótkich łapkach wydawał się jakoś taki porządny. Dumny. Poważny. A wydawało się, że jeszcze niedawno biegał za pierdołami na wezwanie Tulipanowego Płatka.
Pyskacz spędził dobrą chwilę, chwaląc nowego wojownika na wszelki wypadek, żeby ten nie chciał wracać do tematu nieszczęsnej wyprawy, ale wpadł zaraz na nowy genialny pomysł. Równie genialny jak sam Pyskacz!
— Bryzowa Zamieci — zaczął oficjalnie, tonem, który jego mama zawsze nazywała władczym i poważnym, zanim liznęła go pieszczotliwie po karku, a który w rzeczywistości był nieco bardziej skrzekliwy niż zwykle — czy poprowadzisz mnie na wielką wyprawę w nieznane?
Bryzek zamrugał, raz i drugi, widocznie pesząc się tak dużą atencją ze strony Pyskacza, który w dodatku wymagał odpowiedzi!
— Nie daj się prosić — szczeknął dla zachęty, podkulając ogon i otwierając szerzej oczka. Jako szczeniak posiadał tę magiczną umiejętność, dzięki której nadal wyglądał w miarę słodko, puchacie i puchacie. — Dam ci w zamian mój najlepszy kamyczek! Wygrzebałem go prosto z rzeki!
<Bryzowa Zamieci, nie daj się prosić!>
[868 słów: Pyskacz otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz