15 lipca 2022

Od Kurki CD Orchidei (Piripiri)

Akcja dzieje się gdy Orchidea (Piripiri) była szczenięciem.
Orchidea to najbardziej irytujące stworzenie, jakie tylko znam. Nie sądziłam, że dla któregoś z dzieci Jazgota zioła będą ciekawe. Poprawka — miałam taką nadzieję.
Sama wizja tego, że jakiś kurdupel miałby chodzić za mną krok w krok i być zainteresowany tym, co ja robię, zdawała mi się nierealna i przerażająca. Ale, no proszę, kto by się spodziewał — Orchidea najwyraźniej nie zamierzała siedzieć w żłobku i bawić się z rodzeństwem — czy co tam robią szczeniaki.
— A ten kwiatek? Co on robi?
Wzdycham tak głośno, że mogę uchodzić za jakiegoś uruchamianego potwora dwunożnych.
— Leży i się suszy, jak sądzę — mamroczę, zastanawiając się, ile minut mojego życia zmarnuje ta mała kreatura.
Orchidea sapie i wbija zagniewany wzrok w mój pysk.
No co.
— Słuchaj, może poszłabyś do tatusia i zainteresowała się dla odmiany, jak to jest być zastępcą? — proponuję, chociaż z rezygnacją zdaję sobie sprawę, że znam odpowiedź.
— Nie.
Aha. Czyli tak, jak myślałam.
Moje pytanie jednak coś dało, a choć nie był to zamierzony skutek, to pozwala mi chociaż na chwilę ciszy. Najwyraźniej Orchidea albo rzeczywiście zastanawia się nad robotą jej ojca, albo (co bardziej prawdopodobne) próbuje odgadnąć nazwę kolejnej rośliny, która znajduje się w moim legowisku.
— Oooo!
Oooo, możesz się zamknąć?
— A to, co to jest? — szczenię zezuje, gapiąc się na wrotycz.
Zaciskam zęby i przewracam oczami. Jednak zanim zdążę otworzyć pysk, mała gówniara dorzuca swoje trzy grosze. Kolejny, pierdolony raz.
— Odpowiesz mi chociaż na jedno pytanie? Czy już totalnie ogłuchłaś? Masz kryzys wieku średniego, czy co?
Nie wiem, co jest bardziej irytujące w niej — ten jej cienki, dziecięcy głosik w połączeniu z lodowymi oczami, czy umysł, który najprawdopodobniej nie różni się za bardzo od ptasiego.
— W-r-o-t-y-c-z — odpowiadam niebezpiecznie spokojnym tonem, po czym odwracam się do niej tyłem. Zastanawiam się, w jak bardzo widowiskowy sposób mam ją wyrzucić z legowiska.
Wtem — kto by się spodziewał, mówię serio — Orchidea milknie. Zamiast kontynuować tę rozmowę, rzucając co jakiś czas głupie komentarze, pyskować i pytać się: ,,Acotoatocotojest???’’, gówniara wreszcie zamyka pysk.
Zerkam na nią kątem oka. Jestem zdziwiona jej decyzją, ale też z niej zadwolona. Bardziej to drugie.
Orchidea wącha wrotycz i ogląda go z każdej strony, jakby to był najbardziej interesujący badyl świata. Po krótkiej chwili ogarnia wzrokiem całe moje zapasy, a ja czuję falę nadziei na widok jej zamyślonego wyrazu pyska. Mam nadzieję, że już jej się znudziło.
Nie mylę się. Szczenię wychodzi bez słowa, a je odprowadzam je wzrokiem. Dobra, gówniara z głowy. Idzie sobie, byle nie wracała.
Coś jednak podpowiada mi, że ona tu wróci. Odpycham jednak te przypuszczenia na bok. Gdyby zamartwiałam się każdym bachorem, który ma możliwość wejścia do mojego legowiska, zwariowałabym. A Bezgwieznym potrzebna jest medyczka. Jasne, mogliby mieć lepszą medyczkę. Ale mają tylko mnie. Muszę im wystarczyć.
Nagle przypominam sobie, że miałam pomóc Mięcie.
Cholera.
Miałam jej przynieść coś na stawy.
Nie chcąc kazać czekać jej jeszcze dłużej, szybko biorę do pyska garstkę wysuszonych stokrotek i korzeni żywokostu.
Dobra, przyznaję. Nie wiem, co mi odbiło, że zaproponowałam Mięcie, że sama jej przyniosę te zioła. Zwykle, jak pies ma jakiś problem, to przychodzi prosto do mnie i to mi najbardziej odpowiada. Nie chce być jak uczeń na posyłki. Ale słysząc, jak wczorajszego wieczoru, podczas kolacji, Mięta narzeka na te swoje stawy, coś mnie trafiło. W tamtej chwili byłam gotowa obiecać jej wszystko, byle zamknęła jadaczkę — denerwowała mnie prawie tak samo, jak Orchidea. Plus, Mięta niedawno przeszła do starszyzny. Jej mózg i ogólnie organizm nie działa tak, jak dawniej. Starszyzna to ostatnie, co chciałabym mieć w swoim legowisku. Wolę chodzić do nich, niż żeby oni chodzili do mnie. Podeptaliby mi zioła, czy przez niedowidzenie zeżarli jakąś truciznę. A potem miałabym kolejnego psa na sumieniu.
Mijam grupkę uczniaków, którzy wymądrzają się, pokazując szczeniakom jakieś wojownicze triki. Za każdym ochem czy achem dochodzącym ze strony młodszych, mam ochotę zdzielić ich po głowach. Niestety musi im wystarczyć poirytowane syknięcie, a ono i tak nie do końca mi wychodzi przez zioła w moim pysku.
Mija może z dwadzieścia sekund marszu, a ja mam przed sobą jaskinię dziadów.
Dobra, to nie jest jaskinia. Legowisko starszyzny jest spoko. Cały obóz generalnie wygląda jak no, stare blokowisko, bo nim jest, ale starszyzna ma farta. Ich miejscówka jest wyjątkowo przytulna, moim zdaniem. Za dobra jak dla takich zgrzybiałych ameb.
— Mięto?
Pomieszczenie pachnie sierścią, materiałami dwunożnych i często używanymi tu lekarstwami — miodem, podbiałem i wszystkimi ziołami, które dodają siły. Stary materac leżący w rogu pokoju usłany jest mchem i ubraniami dwunożnych. Od samego patrzenia mam ochotę przespać się na tym legowisku. Przez małe okienko wpada do środka promień światła, ale mocne ściany i fajna lokalizacja powodują, że jest tu zawsze nie za ciepło, nie za zimno. W sam raz.
— O! Jesteś wreszcie — Mięta drapie się za uchem, leżąc w plamie światła, które wpadało z zewnątrz. — Trochę na ciebie czekałam, ale dzisiaj jest super dzień. W takie dni mogłabym czekać na ciebie znacznie dłużej.
Wypuszczam powietrze. Mam szczęście. Dziś Mięta ma dobry dzień, nie to, co wczoraj. Z nią albo jest banalnie prosto, albo piekielnie trudno. A po Orchidei wybuchłabym tutaj, gdyby ta starucha znowu zachowywała się tak, jak zwykle.
— Psyniosłam ci sioła na stawy — mamroczę, a przez stokrotki i żywokost na moim języku seplenię jak szczeniak.
Mięcie świecą się oczy.
— Domyśliłam się — mówi, wstając i człapiąc do mnie. — Dziękuję. To miło z twojej strony!
Uśmiecham się półgębkiem i podaję jej zioła. Mówię, że powinny jej pomóc, a w razie, gdyby tak nie było, albo potrzebowałaby kolejnej dawki, niech da mi znać.
— Możesz kogoś przysłać do mnie z wiadomością, jak tam u ciebie. Albo yy, no, przyjść osobiście.
Gryzę się w język, żeby nie dodać czegoś kąśliwego. Nie będę drażniła się ze smoczycą. Nie dziś.
— Dzięki jeszcze raz — powtarza Mięta, zgarniając łapą zioła do siebie. — Do widzenia, Kurko.
Żegnam się z nią, po czym wychodzę. Kierując się w stronę mojego legowiska, mam całkiem niezły humor. A z pewnością lepszy, niż miałam, wychodząc z niego.
Gdyby na świecie nie było Orchidei, albo żeby chociaż nie interesowała się moimi sprawami, a starszyzna zawsze byłaby w dobrych humorach, życie byłoby o wiele fajniejsze. Mogłabym mieć też kogoś do pomocy. Tylko nie bachora. Kręcę głową. Zostawiam tą myśl, zanim zwykłe ‘szkoda’ zmieni się w coś większego. Nie mogę wracać do tego, co było.
— Kurko!
O nie, nie, nie nie.
Zaciskam zęby, widząc przed wejściem do mojego legowiska tą puchatą, irytującą kulkę sierści. Małe, świdrujące oczka w kolorze niezapominajek patrzą prosto na mnie. Za późno na jakiś szybki unik.
Nie jestem pewna, jak wyglądam, ale chyba na wystarczająco wkurwioną, bo Orchidea aż nie wie, co powiedzieć więcej.
— Czego chcesz?
Próbuję ją minąć, ale ona nagle schyla się i bierze w zęby bukiet jakiegoś zielska. Marszczę nos, gdy moim oczom ukazują się róże, stokrotki, mlecze, dmuchawce i te wszystkie inne kwiaty, których nie potrafię nazwać. (Nie jestem pewna, co ona napchała do tego bukietu, skoro nawet ja, jako medyczka nie potrafię stwierdzić, czym to jest. Ale z drugiej strony nie jestem jakąś super medyczką, więc jest to możliwe).
— Mam prosbę — sepleni. Trzyma łodyżki kwiatów w zębach tak mocno, że aż się w nie wgryza. Raczej nie smakują za dobrze. — Albo raczej pytanie. Ale najpierf chcialabym ci dac te zdumiewajace kfiaty.
W jednej chwili zdaję sobie sprawę z tego, jak okropnie musiał się czuć Leonis, gdy ja go tak męczyłam o to całe bycie jego uczennicą. To, jak mu trułam dupę, jak niemal stawałam na głowie, by być kimś innym, niż każdy. To nie było tego warte.
Byłam w stu procentach pewna, że wiem, co Orchidei chodzi po głowie. Dotychczas łudziłam się, że jej zainteresowanie zielarstwem jest po prostu szczenięcą, głupią ciekawością. Liczyłam, że Orchidea nie liczy na nic więcej, niż poznanie nazw kilku roślin.
Oczka Orchidei wyglądały jak złotówki dwunożnych.
Nie chciałam pracować z gówniarzem.

<Piripiri?>
[1285 słów: Kurka otrzymuje 12 PD]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz