31 grudnia 2020

Od Kropelki do Brązowej Blizny

Kropelka obudziła się w magazynie, w kartonie który robił za żłobek. Wstała i się przeciągnęła, po czym umyła sobie futerko. Trochę za bardzo jej to nie wyszło, ale nie przejmował się tym. Rozejrzał się po żłobku i stwierdziła, że wszyscy śpią, nudno było, bo nie miała się z kim bawić, więc postanowiłam wymknąć się poza obóz. Wyszła ze żłobka i skierowała się do centrum.
Kiedy doszła do centrum rozejrzała się i stwierdziła że wszyscy są zajęci i nikt nie zwraca uwagi na szczeniaka chcącego się wymknąć. Więc skorzystała z okazji i wybiegła, biegła przed siebie nie zatrzymując się, czuła się wspaniale że idzie zwiedzać park! Dotarła do miejsca gdzie rosła trawa, drzewa i inne rośliny.
— Ach jak tu pięknie, mogłabym tu zostać — stwierdziła i poszła przed siebie podziwiając przyrodę.
Zatrzymała się w pewnym momencie.
— Chyba nic się nie stanie jak trochę tu powęszę — i zaczęła węszyć w okolicy.
Węszyła i zauważyła norkę, podeszła do niej i wsadziła tam pyszczek węsząc.
— Tu na pewno jest mysz — po czym próbowała wyjąć pyszczek, ale utknęła. Siłowała się długo by wyciągnąć pyszczek, aż w końcu jej się udało. Otrzepała się i stwierdziła że ma cały pyszczek w ziemi, próbowała zmyć brud z pyska ale jej się nie udawało. Poszła zwiedzać dalej zmęczona, i już nie taka ciekawska. Dotarła do miejsca, gdzie drzewa były otoczone kratkami. Węszyła tam, było dużo zapachów: psów, ludzi, ptaków, i jeszcze jakiegoś dziwnego zwierzęcia. Poszła za zapachem.
<Brązowa Blizno?>
[237 słów: Kropelka otrzymuje 2 Punkty Doświadczenia]

"W naturze nic nie jest idealne i wszystko jest idealne. Drzewa można skręcać, wyginać w dziwny sposób, ale nadal wyglądają pięknie."

[kliknięcie przeniesie do karty postaci]

Secret Santa — wyniki

Święta, święta i po świętach... Minęły równie szybko, co się zaczęły, a wraz z nimi nasz świąteczny event. Z racji tego, czas na krótkie podsumowanie:
w liczbach
Do eventu zgłosiło się czternaście osób, które otrzymało losowo wybrane tematy. Z tej czternastki, dwanaście odesłało opowiadania eventowe w terminie: ja (Dominika), Aleks, Apokalipsa, Lan, Lou, Maerose, Mantylda, Percia, Polo, Rassilon, Szczurek i Zirco. Niestety, dwie osoby nie napisały opowiadań. Mimo wszystko bawiliśmy się bardzo dobrze, a ja liczę, że zaległe teksty dotrą do nas za jakiś czas. W ramach rekompensaty, osoby które nie dostały opowiadań o swoich postaciach, otrzymają dodatkowe 10 Punktów Doświadczenia dla jednej ze swoich postaci.
tematy i autorzy
Czyli to, na co wszyscy czekali — kto tak naprawdę napisał wasze opowiadania?
○ Leonis: Cztery żywioły, napisane przez Rassilon
○ Słoneczny Pysk: Apokalipsa zombie, napisane przez (o ironio) Apokalipsę
○ Płonący Konar: Skok w przy(e)szłość, napisane przez Mantyldę
○ Złoty Popiół: Medykalipsa, napisane przez Szczurka
○ Srocza Łapa: Sherlock Holmes, napisane przez Percię
○ Laurency: Pieszczoch, napisane przez Aleksa
○ Płomienny Krzew: Zatruta sadzawka, napisane przez Dominikę
○ Ciemny Kieł: Przywódczyni mafii pająków, napisane przez Lan
○ Irysowe Serce: Obcy klan, napisane przez Zirco
○ Biała Zamieć: Szczeniak, napisane przez Lou
○ Mlecz: Koniec świata, napisane przez Polo
○ Jeziorny Kwiat: Antybohaterka, napisane przez Maerose
nagrody
Wszyscy, którzy wzięli udział, w najbliższych dniach otrzymają dodatkowe 30 Punktów Doświadczenia za uczestnictwo w evencie. Co do dodatkowej nagrody za zgadnięcie największej liczby autorów — otrzymuje ją Lou, dzięki prawidłowemu rozpoznaniu aż dziewięciu z jedenastu opowiadań. Gratulacje! 

30 grudnia 2020

Od Migotka do Krzemyka

Zieleń. Hmm, tak, Migotek ten kolor akurat zna i to całkiem dobrze. Swoją drogą, to bardzo śliczny kolor. Długie, falujące, zielone źdźbła trawy, przez które przebijały się promienie zachodzącego słońca, wyglądały bardzo majestatycznie. Miejsce, w którym nasz szczeniak się znajdował, było bardzo rozległe, jednak Migotek podświadomie wiedział, że gdyby tylko się obrócił, ujrzałby przed sobą rzędy drzew w postaci lasu. Dobrze też wiedział, od swojej matki, że ów las to jego dom. To właśnie tutaj się urodził i tutaj też i umrze... Chociaż, może to jednak nie jest takie proste i oczywiste...? Trudno było zauważyć moment, gdy sen się skończył, a Migotek wrócił do rzeczywistości, chociaż i tak znając życie, będzie jeszcze wiele i wiele razy od owej rzeczywistości uciekał. Otworzył zaspane ślipia, w głowie wciąż mając miniony sen. Może i był nudny, ale nawet całkiem... śliczny. Poruszał trochę łapami, by je rozruszać, po czym skierował spojrzenie na swą matulę. Zdawała się spać, chociaż Migotek zauważył, że jedynie leży, zapewne czekając aż, jej szczeniaki się wybudzą. Szczeniak wtulił pysk w ciepłe ciało matki, pragnąc poczuć jej bliskość. Cichutko westchnął, przymykając oczka, z cichą nadzieją na powrót do snu. Minęła dłuższa chwila, nim błogi sen niemal zupełnie zmorzył biszkoptowego, jednak ten w ostatniej chwili nie dał się porwać snu i wyrwał się z jego objęć, nagle otwierając oczy i przebierając łapkami. Poczuł, że któreś z jego rodzeństwa, śpiącego obok, zaczęło się już wiercić, a nawet wstawać i piszczeć. Nadszedł i najwyższy czas na niego. Leniwie wstał i usiadł, oblizując pyszczek językiem. Przebiegł wzrokiem po rodzeństwu. Dopiero teraz też poczuł zimno. No cóż, mama już nie raz wspominała o tym, że nadeszła Pora Nagich Drzew. Wciąż zaspany, zbliżył się do brata obok i polizał go czule po uchu, jednak z jego obojętnego pyska trudno było wyczytać miłość do swojego jedynego braciszka.
— Jak się spało, Krzemyku? — zagadnął, wiedząc, że z przyjemnością wysłucha wszelkich narzekań, czy chwaleń brata. Co prawda, wiedział, że Krzemyk do psów rozmownych raczej nie należy, przynajmniej takie sprawiał dla niego wrażenie, ale może jednak pokusi się o rozmowę z nim.
<Krzemyk?>
[340 słów: Migotek otrzymuje 3 Punkty Doświadczenia]

Od Laurencego CD Ciernia

Laurency, co nie podlegało wątpliwości, posiadał autodestrukcyjne zapędy. Jeśli chcemy wyrażać się precyzyjnie — najpewniej wkrótce wpędzi siebie do grobu. Nie narzekałby najgłośniej ze wszystkich straconych na boskiej gilotynie dusz, niemniej jednak, w obliczu młodej śmierci, zakończyłby żywot statystycznie wcześnie, sprawiając Mleczowi niejaką traumę. Lekkomyślność to pojęcie płynne, a jej definicja niezaprzeczalnie zależy od moralności bohatera, z którego oczu patrzymy. Czy straszenie obcego psa jest obiektywnie rozsądne? Nie. A czy Laurency robi sobie cokolwiek z rozsądku? Również nie.
Gdyby zapytać go o to, czy miał jakiekolwiek złe zamiary, przypuszczalnie zacząłby panikować, wzbraniać się i dramatyzować. Spójrzcie na niego — czy ta kupa łaciatej sierści ze wciąż pełnym po wciągnięciu całego hot-doga trzyletniego Dwunożnego żołądkiem i kawałkiem szyszki zamiast mózgu byłaby w stanie działać umyślnie na czyjąś niekorzyść? Obawiam się, że zadaję zbyt dużo pytań. Ale odpowiedź na większość z nich brzmi „nie” i, tak, mam na myśli również pytania o to, czy Ziemia jest płaska.
Krzaki były nieszczególnie wygodną kryjówką, ponieważ od gruntu ciągnęło chłodem, a wilgoć, wydawałoby się, nieśpiesznie przenikała do cielska Lauriego, zmrażając mu zad do granic. Zeschnięte liście opadały na ziemię przy każdym jego ruchu, co tylko potęgowało hałasy, które, bądź co bądź, powodował, co rusz zmieniając swoją pozycję na inną, przypominającą skrajnie niewygodne pozy praktykowane przez jogistów. Mówili mu — „Laurency, przestań jeść tyle fast-foodów, roztyjesz się”, ale on nie słuchał. Nie, tylko żartuję, nikogo nie przejmował stan zdrowia Bezgwiezdnego. Ale gdyby miał wśród rebelianckich wykolejeńców jakichś przyjaciół, z całą pewnością słyszałby od nich słowa troski. Tak czy inaczej, teraz pokutował, kiedy nie mógł poruszać się między gałęziami tak bezszelestnie, jak dotąd mu się udawało; to dodawało mu mniej więcej minus tysiąc do bycia dobrym szpiegiem.
— Nie możesz zamarznąć jeszcze teraz.
Samczy głos nie zapalił żadnej lampki w niewielkim, udającym prawidłowo prosperującą działalność umyśle Laurencego, toteż Bezgwiezdny degenerat raz jeszcze zastanowił się, czy to, co wówczas robił, było wystarczająco bezpieczne i stanowiło odpowiedni grunt, po którym mógł stąpać bez większych obaw. Postać śnieżnobiałego samca uspokajała się poprzez dialog z samym sobą. „Jest zupełnie jak ja!” — pocieszał się Laurie w myślach — „Wariat!”. Chybotał się na swoich krzywych łapach, przechylał się raz do tyłu, raz do przodu, w zaciszu własnych trzech komórek mózgowych rozważając, jaka milisekunda będzie racjonalna na konfrontację z nieświadomym, rozdygoczonym samcem. „Musisz iść tą drogą, bałwanie, tą, żadną inną!” — karcił się nieustannie. Nie miał odwagi, żeby przekląć jegomościa choćby w myśli, w obawie, iż jakimś cudem, nie rozdrabniając się nawet nad tym, jakim niby, usłyszałby obelgę i obraził na Lauriego. Co to by była za strata!
Ni stąd, ni zowąd, pod łapą Laurencego trzasnęła rozłupana na pół gałązka, przerywając głuchą ciszę jesiennego wieczora. W jednej chwili jedynym dźwiękiem dochodzącym do jego uszu stał się ciężki oddech zdezorientowanego psa. Wydusił litanię bliżej niezidentyfikowanych gróźb, odsłonił kły, nastroszył się wrogo i wyraźnie podjął wszelkich starań, coby sprawić, że Laurency ucieknie z podkulonym ogonem. Bezgwiezdny wyszedł spomiędzy swoich krzewów, później otarł się o pień drzewa i w końcu stanął przed nieznajomym samcem, znaczącym chrząknięciem odpowiadając się jego warczenie.
— Spójrz na mnie, spójrz na mnie... teraz patrzysz na mnie! Teraz... dokładnie w tym momencie, dokładnie w tym momencie, w żadnym innym! Laurie wykrzywił pysk w grymasie niezadowolenia. Dokuczliwy wiatr, który terroryzował okolice już od poranka, przybierał na sile z każdym uderzeniem cukierkowego serca.
— Szefie, wycziluj fasole — odezwał się po dłuższej chwili dramatycznego milczenia. Atmosfera była wystarczająco napięta, żeby wyciągnął z rękawa asa w postaci swojego nietuzinkowego, kulawego humoru wchodzącego w wiek dojrzewania jedenastolatka preferującego Fortnite ponad Minecrafta. — Chciałbym na ciebie spojrzeć, ale zbytnio promieniujesz pięknem, żebym mógł choćby rozchylić powieki.
Przez dłuższy moment rozważał, czy nie objawić się jako wysłannik Gwiezdnych w nadziei, iż jegomość okazałby się wierzącym, niemniej odrzucił tę ideę przez niepewność związaną z wiarą nieznajomego. W zamian postawił na swoją zwyczajową, nudną jak flaki z olejem gadkę.
— Nie to, że nie masz w sobie za grosz urody, ale tak na poważnie to chodzi o wiatr. Nie mogę otworzyć oczu, bo są mokre, a jak są mokre, to wtedy jest mi w nie zimno. Wiesz, o co chodzi, kierowniku? Jak masz mokre oczy i ktoś ci w nie dmuchnie, chociaż nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek dmuchał ci w oczy, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo jakby się stało, to wtedy zaczęłyby cię boleć. To nawet nie jest pieczenie, tylko takie… jakbyś dotknął gałkami ocznymi lodu. Rozumiesz? — zapytał pełen nadziei. — Możesz spróbować wraz z przyjściem Pory Nagich Liści. Tak dotknąć gałkami lodu. To chyba trochę dziwne zainteresowanie, ale zależy mi na tym, żebyś uwierzył.
— O czym ty pieprzysz? — Usłyszałem w odpowiedzi.
Napastliwy, nerwowy ton białego zbił go zupełnie z tropu. „Tak, Laurie, pewnie. Zapomniałeś, że nie wszyscy na tym świecie załatwiają się kwieciem i nie każdy język jest tęczowy” — rzucił do siebie. Wiatr, który powodował ten charakterystyczny ból oczodołów, skutecznie uniemożliwiał mu przyjrzenie się rozmówcy albo spełnienie jego żądania, co, jak sądził Laurency, z całą pewnością ociepliłoby atmosferę między tą dwójką. Cierń zapewne, bo takie imię nosił ten gruboskórny awanturnik, nie był szczególnie ucieszony ze spotkania, ponieważ wyraz pyska miał dokładnie ten sam co oburzony złodziejskimi skłonnościami Laurencego bezdomny Dwunożny, który stracił posiłek w wyniku pokładania w psie zbytniego zaufania albo ten nerwowy król wysypiska, co każe mówić na siebie „wujek”, mimo że żaden pies nie jest z nim bliżej spokrewniony. Przynajmniej tak się Lauriemu zdawało. Kto by wiedział, czy trzyma swojego pisklaka na łańcuchu.
— Tak w sumie to o niczym konkretnym. — Gdyby miał ludzkie ramiona, wzruszyłby nimi. Psia sylwetka zmusiła go do ograniczenia się do kiwnięcia łbem. — Czasami sam się nad tym zastanawiam — rzucił od niechcenia, z impetem uderzając zadem o zmarznięty grunt. Liście zaszeleściły.
Pies nawet nie myślał usiąść.
— Liście! — wrzasnął. — Liście! Liście! — powtarzał jak w amoku, kiedy na jego pyszczku malowała się najprawdziwsza troska i obawa. Kiedy uniósł głowę ku łaciatemu Bezgwiezdnemu, jego wyraz zmienił się diametralnie. Agresja w wykonaniu Ciernia wyglądała co najmniej komicznie, ponieważ puchata, biała sierść sterczała mu na wszystkie strony, zmieniając go w zdenerwowaną, letnią chmurkę z kilkoma czarnymi łatkami. Chmurka ta pod żadnym pozorem nie niosła za sobą burzowej przepowiedni, więc Laurency traktował całą tę czarcią otoczkę z przymrużeniem oka, prędzej jako fanaberię albo lichawy mechanizm obronny.
Kiedy wiatr przestał wiać, jak gdyby chciał wyłupać Laurencemu gałki oczne, Bezgwiezdny skupił na Cierniu całą swoją uwagę. Zmierzył go wzrokiem od góry do dołu i choć kiepsko miała się jego zdolność odczytywania mowy ciała, od jego nowego koleżki bezsprzecznie biła wroga aura. Laurency miał w dupie wrogą aurę i nie odwracał wzroku, podziwiając wszystkie łatki zdobiące kredową szatę sprawiającą wrażenie tak mięciutkiej, że gdyby tylko nie opryskliwy właściciel, który gotowy był oskórować mu pysk w wypadku, gdyby poruszył złą kończyną, wojownik bez chwili zawahania wtuliłby się w futro i zapomniał tabliczki mnożenia.
„Dobry pomysł nigdy nie jest zły. Albo przestarzały” — pomyślał, obserwując patrzącego z pełną skruchą na zgniecione jego udami liście Ciernia.
— Liście! Liście! — zawtórował mu Laurie.
— W czym tkwi twój problem? — odparował biały samiec, ponownie odsłaniając kły.
— Liście! Liście! Nie słyszysz, co mówią?
— Że co? — oburzył się.
Laurency wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze tak, jakby sprawiało mu to nienaturalną trudność.
— Śpiewają — wyszeptał tonem fanatyka. — Śpiewają o… o… 
Cierń nastroszył się jak kura.
— O?
— ...o królikach.
— Co?
— Nie słyszysz? To pieśń — kontynuował w obliczu strachu przed bijatyką. Cierń nie budził w nim większych obaw, ale jego kły uśmiechały się aż nazbyt szyderczo. Nikt nie lubi narwańców. — Króliki są… eee… są białe! I szare, ale te lepsze są… cza-... nie, białe! Liście mówią, że białe są najlepsze! — łgał nieudolnie. — Teraz śpiewają refren o tym, że… piękne zachody są… piękne i… — udawał nastawianie ucha — ...czerwone. Białe zające i czerwone zachody, juhu — wydobył z siebie dźwięk zachwytu. — Druga zwrotka, niezły rytm. „Nie naprzykrzaj się zbłąkanym wędrowcom, szaba-daba-da, bo… odgryzą ci ucho, szaba-daba-da, spotkanych w lesie zostaw samym sobie, hej, bo spotka cię zły duch-...
— Przestań!
— ...o — cytował nieistniejącą piosenkę. — Chyba wiesz, co to oznacza. Muszę lecieć.
Cierń jednak nie był usatysfakcjonowany.
— Zatrzymaj się! — powiedział do próbującego go wyminąć Laurencego.
Łaciaty Bezgwiezdny ściągnął brwi, potrząsnął uszami i przekrzywił łeb.
— Nie spodobała ci się piosenka?
Gniewna chmurka spojrzała na Lauriego raz jeszcze. Tym razem jednak Cierń nie wyglądał, jakby chciał go połknąć w całości — skłanialibyśmy się do wersji, gdzie wpierw podaje mu ziółka nasenne, a później ćwiartuje na malutkie części, żeby nie poznać, czy lecącym do jego pyska samolocikiem jest pierś, czy zad przystojnego jegomościa.
— Nie jedz mnie, proszę, proszę, proszę, proszę — pisnął Laurency, kiedy chmurka zrobiła krok w jego stronę. — Jestem niedobry, gorzki, kwaśny, słony, niesłodki, za dużo we mnie tłuszczu, zero mięsa, tylko popatrz! — Chlasnął łapą o własne udo, które zatrzęsło się jak babcina galareta. — Smakuję jak trucizna! Zatrujesz się prędzej, niż zajmie ci oblizanie zębów po posiłku, będziesz leżał jak długi, zginiesz. Nie mówię, że to źle, czasami sam chciałbym zginąć i mam nadzieję, że szybka śmierć nie przekonuje cię do jedzenia tych jędrnych pośladków, ale… proszę. Chcę spłodzić więcej dzieci. Mam jedno, panie chmuro, nie mogę go osierocić.
Kiedy skończył tę błagalną litanię, wpatrywał się w Ciernia przymilnym spojrzeniem.
— No, piękny, proszę cię. Nie wygłupiajmy się. — Uśmiechnął się przekornie. — Pójdziemy na hot-doga.
Jakkolwiek to nie zabrzmiało, „pójście na hot-doga” nie oznaczało nic innego, jak porwanie go trzylatkom.

<Cierń>
1522

Od Borsuczej Łapy do Płomiennego Krzewu

Wraz z upływem kolejnych ciemnych wieczorów i chłodnych poranków, miot Białej Tęczy powoli dorastał. Łapy Borsuczka stawały się coraz dłuższe — dopiero co udało mu się zdobyć nad nimi całkiem dobrą kontrolę, a one złośliwie urosły, na nowo utrudniając skoordynowanie ruchów. Powoli godził się z prychnięciami, jakimi raczył go Lisek za każdym razem, gdy poślizgiwał się na drewnianej podłodze żłobka lub źle wymierzał wysokość przy skoku i uderzał czarnym nosem w obiekt, na który zamierzał się dostać. Tak miało chyba wyglądać całe jego życie. Widocznie bycie Borsuczkiem-łamagą było mu pisane.
Teraz jednak te czarne myśli opuściły Borsuczka, ponieważ na horyzoncie pojawiło się wydarzenie wyjęte wprost z jego snów. Ceremonia mianowania na ucznia. Gdy tylko Biała Tęcza wspomniała o niej po raz pierwszy, ciemne oczy szczeniaka rozbłysły radością. Będzie uczniem! W końcu nauczy się walczyć, a potem zostanie silnym wojownikiem i wszyscy będą go lubić! Na pewno uda mu się znaleźć całą masę przyjaciół — w końcu kto nie chciałby się przyjaźnić z tak wyjątkowym i dzielnym psem?
Od tej pory serce Borsuczka biło zasilane wewnętrzną dumą i niecierpliwym oczekiwaniem na ceremonię. Miał tak wiele pytań! Kto będzie jego mentorem? Czego będzie się najpierw uczył? Co znajduje się poza obozem? Na myśl o wszystkich nowych miejscach, które czekały na postawienie w nich czarno-białej łapy, jego ogon merdał niekontrolowanie. Co prawda lęk siedział gdzieś we wnętrzu szczeniaka, co jakiś czas na nowo dając o sobie znać, ale Borsuczek z całych sił starał się go ignorować. Przecież wszystko się ułoży, nie było szans, żeby stało się inaczej… prawda?
W dniu ceremonii Borsuczek nie czuł się ani trochę gotowy. Choć codziennie przed snem zapraszał tę chwilę do swoich snów, w tym momencie wydawała się czymś surrealnym. Jak to… już? Miał zostać uczniem? Nie wiedział co powiedzieć, jak się zachować. Nawet słowa matki, powtarzane z uporem kilka razy, w jego uszach przypominały wyłącznie niezrozumiały szum. Nie chciał zawieść, ale jak miało mu to wyjść, jeśli nie wiedział, co miał zrobić?
Biała Tęcza zaprowadziła ich do jednego z wielu pokojów w Ruinach. Był naprawdę wielki — gdyby nie to, że stres odbierał Borsuczkowi zdolność do racjonalnego (nieracjonalnego zresztą też, będąc szczerym) myślenia, szczeniak zapewne z zachwytem zabrałby się za eksplorację nowego pomieszczenia. W tej chwili tylko kroczył roztrzęsiony na samym końcu sznureczka szczeniąt podążających za Białą.
Złociste promienie słońca otaczały zebranych wojowników, uczniów i piątkę maluchów, zaglądając do pokoju przez wielkie okna, częściowo zakryte grubymi, opadającymi na podłogę zasłonami. Łapy czarno-białego szczeniaka zdawały się być stopione w jedno ze starą, drewnianą podłogą. Nie chciały mu dać tej przysługi i ruszyć się w żadną stronę, uparcie przylegając do podłoża.
Zwinny skok pozwolił liderowi znaleźć się na niewysokim stole, skąd otaczał spojrzeniem cały swój klan. Ciemna Gwiazda odchrząknął i rozpoczął ceremonię.
Choć Borsuczek z całego serca starał się uważnie słuchać i zapamiętywać każdy szczegół, jego wspomnienia z ceremonii najbardziej przypominały podarty papier lub kilka zagubionych fragmentów puzzli. Nie pozwalały złożyć się w sensowną całość, do której brakowało znacznej ilości kawałków. 
Co wiedział?
Ciemna Gwiazda mówił naprawdę dużo słów. Naprawdę dużo naprawdę poważnie brzmiących słów. Jakie to były słowa? Borsuczek nie miał pojęcia. Pamiętał natomiast, że jako pierwszego wymienił Liska. 
Słysząc imię brata, ochłonął nieco. Przynajmniej nie musiał wychodzić na sam środek jako pierwszy. Mógł jeszcze przez chwilę pozostać w błogiej nieświadomości, strefie względnego komfortu. 
Gdy usłyszał, że Lisek — teraz już dojrzalej brzmiący Lisia Łapa — dostał za mentorkę Ciemny Kieł, rozejrzał się zdziwiony. Może i wiedział, że jego brat podchodził do stanowiska wojownika, łagodnie mówiąc, bez entuzjazmu, ale jego decyzja go zaskoczyła. Bycie medykiem wydawało się czymś niesamowitym i zdecydowanie dziwnym. To Lisek miał objąć tę funkcję po aktualnej medyczce? Nie tego się spodziewał.
Pełen skupienia przyglądał się Liskowi, który z wyniosłym wyrazem czarnego pyszczka dumnym krokiem podszedł do swojej mentorki. Suczka zetknęła się z nim nosem i zabrała go na bok. Borsuczek uważał to za magiczny, uświęcony wręcz moment. Ciekawość, jak będzie wyglądać ta chwila dla niego, powoli brała górę nad przejmującym strachem.
Potem na środek wyszły jego siostry. Z emocji nie zapamiętał nawet imienia mentorki Srebrnej Łapy, jedynie jej wilcze futro i czarny nos. Stokrotka natomiast trafiła wygrany los w życiowej loterii i miała zdecydowanie łatwiej — nie dość, że z wyglądu mogłaby z powodzeniem udawać mniejszą i nieco bardziej puchatą wersję matki, to właśnie rodzicielka została jej mentorką.
A Borsuczek?
Tak, jak ostatni się urodził, ostatni dostawał swoją porcję jedzenia i ostatni szedł na to klanowe zebranie, teraz został ostatnim mianowanym. Jeśli jest się Borsuczkiem, jest się ostatnim — to po prostu jedna z zasad wszechświata. Widocznie gdyby ktoś się jej przeciwstawił, równowaga zostałaby zaburzona. A jako że Borsuczek niespecjalnie lubił mieszać w równowadze wszechświata, przyjmował bycie ostatnim.
Ciemna Gwiazda po raz kolejny wylał z siebie potok dojrzale brzmiących słów. 
— Borsuczku, od dziś będziesz nazywał się Borsucza Łapa. Twoim mentorem zostanie Płomienny Krzew. — Zakończył, po czym zwrócił się do psa o szarym futrze i stojących uszach. — Płomienny Krzewie, okazałeś się odważnym i silnym wojownikiem. Te cechy przekażesz swojemu uczniowi, Borsuczej Łapie.
Lider skinął głową, czekając aż nowo mianowany uczeń podejdzie bliżej, jednak łapy Borsuczego uporczywie stały w miejscu. Minęło zaledwie kilka uderzeń serca, zanim udało mu się wstać i chwiejnym krokiem podejść do mentora, ale dla niego zdawały się trwać nieskończoność. Wypełniony emocjami aż po brzegi swojego malutkiego ciała stanął przy Płomiennym Krzewie i wyciągnął pyszczek w jego stronę, jednak zamiast pełnoprawnego zetknięcia nosami otrzymał tylko pobieżne trącenie. Czy tak miał wyglądać ten wyjątkowy moment..? Mentor rzucił mu niezadowolone spojrzenie, a uczeń mimowolnie opuścił uszy. Odszedł z nim na bok, nie odrywając wzroku od podłogi.
Po zakończeniu ceremonii, nieśmiało zwrócił się do Płomiennego Krzewu:
— Czy… czy pójdziemy dziś na trening? — wydukał zestresowany, wpatrując się w resztę rodzeństwa, która właśnie rozpoczynała swoje szkolenie.
— Płomienny Krzewie. Tak masz do mnie mówić — Borsucza Łapa opuścił ogon i skinął głową. — I nie, dziś nie mam na to czasu. Szczególnie przez to, że jesteś taki ślamazarny.
— Ale jest dopiero ranek… — przerwał na chwilę, czując na sobie spojrzenie mentora — Płomienny Krzewie.
— Borsucza Łapo, kto z nas jest wojownikiem? — Szczeniak nie odpowiedział. — Jeśli tak dobrze wiesz wszystko, może wcale nie musisz trenować, co? Sprawdzimy to jutro. Będę czekał na ciebie o świcie. A teraz lepiej idź do legowiska uczniów, zamiast sprawiać kłopoty.
Samiec odwrócił się w swoją stronę i wyszedł z Ruin, a Borsucza Łapa zadrżał. W jego snach wyglądało to zdecydowanie inaczej.
<Płomienny Krzewie?>
[1048 słów: Borsucza Łapa otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Od Jazgotu CD Nieuchwytki

Jazgot szedł szybko, tylko sprawdzał, czy Nieuchwytka jest za nim. Szybko wydostali się z tego głośnego miejsca i prawie nie wpadał na ludzi. Teraz musiał być uważny. W tym miejscu było strasznie dużo wszystkiego i nie mógł się zgubić. Musiał wprowadzić Nieuchwytkę, żeby ich nie złapali Źli Dwunodzy. Tylko trochę mu się nie podobało, że uciekają od jej mamy.
Miała dwie. To było nie fair. Bardzo. I on był zły, że w ogóle tak myśli, ale nie mógł się powstrzymać. Dlaczego ona miała dwie, a on żadnej. Nie, zaraz, on miał mamę, tylko daleko. I ona go kochała i wróci. Tylko Nieuchwytka miała nawet dwie i obie były w tym samym miejscu, i się nią opiekowały. To za dużo. Nie można mieć aż tak dużo mam, kiedy inni ich nie mają. To było złe.
Musiał zatrzymać się, bo pędziły bestie ludzkie. Widział, że dwunożni stają w takich miejscach całymi grupami i czekają, żeby przejść. To oni też czekali. Niektórzy się na nich patrzyli. To mu się trochę nie podobało, ale jeszcze nikt ich nie dotknął.
— Teraz będziemy biec — zapowiedział. Będziemy biec i biec, ale tylko przez chwilę, aż będziemy dalej od tego wszystkiego, dobra? — Pokiwała łbem.
Gdy zmieniło się światło, ruszył sprintem. Oboje mieli krótkie łapki, to przynajmniej nikt nie zostawał w tyle. Udało mu się ustalić stałe tempo. Tu było mniej dwunogów i prawie nie musieli przeskakiwać między ich nogami, ale nadal jakiś dało się spotkać. A z dwunogami to lepiej uważać. Zwolnił dopiero, jak minęli taki wielki budynek. Tu było już prawie pusto. Może wielki budynek ich straszył. Jego nie straszył, bo przypomniał dom. Nieuchwytka przyglądała mu się zaciekawiona.
— Dlaczego uciekłaś od mamy… mam? — zapytał w końcu, bo tutaj już byli trochę bezpieczniejsi.
Mam. Dwóch mam. W ogóle to nie rozumiał, jak to działało. Skąd wzięła drugą mamę? Mama była osobą, która cię urodziła. Wiedział o tym, bo kiedyś zapytał się wujka Leonisa skąd biorą się szczeniaki. Nie wiedział, czy Leonis go nie odgonił, bo miał bardzo dobry czy bardzo zły humor. Zaczął mówić o krwi i mięsie i dziurach i wychodzeniu i brrr. Ale przynajmniej teraz wszystko wiedział.
— No, bo chciały, żebym została w domu. A tam jest taaaak nudno. I mama każe nam nie przeszkadzać, więc jest jeszcze bardziej nudno. I moje rodzeństwo jest za spokojne.
— Ale… — Pogrzebał łapką w piasku. — Ale nie boisz się, że one sobie pójdą? — zapytał. Nie chciał, żeby Nieuchwytka miała kłopoty przez niego. To bardzo miło, że nie chciała, żeby go Źli Dwunożni złapali. Bardzo miłe, ale przecież nie mogła dla niego ryzykować. Prawie się przecież nie znali.
— Gdzie miałyby pójść? Do stajni? Znajdę stajnie. Znaczy chyba znajdę. To nawet lepiej, jak przestaną mnie szukać. Wtedy będziemy mogli dłużej się bawić. — Merdała ogonkiem i się uśmiechała. Chyba go wcale nie rozumiała. Była mniejsza od niego. Może młodsza? Zdecydował, że na pewno młodsza. Musiał jakoś inaczej opowiedzieć.
— Czy twoja mama nie będzie na ciebie zła? Bo wiesz, wyszłaś bez zgody.
— No może trochę.
— A co jeśli zacznie wrzeszczeć? Albo się obrazi na ciebie! Albo jedno i drugie! A może obrazić się bardzo, bardzo i na przykład sobie pójść! Gdzieś. Gdziekolwiek. I cię zostawić. — Nieuchwytka skrzywiła się jakoś dziwnie.
— Mamy by nas nie zostawiły — powiedziała i zabrzmiało to bardzo, bardzo pewnie. — Twoja mama tak robi?
— Emmm… — Popatrzył na ziemię. Ona była taka ciekawa. Ciekawsza niż pysk. I nie zadawała pytań, na które nie chciał odpowiadać. Nieuchwytka chyba nie była zła. Chyba. Ale może pomyślała, że on obraża jej mamy. Przecież on nigdy nie obrażałby czyiś mam, tylko tak… dla pewności. Tak pytał, żeby ona nie wpadła w kłopoty.
— Mojej mamy tu nie ma — powiedział w końcu.
— Jak to nie ma? — zapytała.
— Po prostu, musiała pójść na misję.
— Na misję? Co robi na misji? Gdzie ona jest? Może w lesie? Słyszałam, że gdzieś jest las? Wiesz, czy...
— Nic nie wiem. Po prostu sobie poszła i tyle. — Oj, zabrzmiał na zdenerwowanego. No i może był zdenerwowany. Odrobinkę. Ale od razu przestał i się skulił. — To nieważne. To było dawno. Ale wróci. Obiecała.
— To kto się tobą opiekuje? Tata?
Ta cała rozmowa przestawała mu się w ogóle podobać.
— Taty to ja też nie mam.
Właściwie to prawie o tym nie myślał. O tacie. Czasami tylko, jak Mleczyk bawił się z wujkiem Laurencym. To wtedy jego serduszko ciut bolało. Ale tylko ciut. Byłoby fajnie, gdyby Jazgot też miał tatę. Tacy tatowie jak wujek wydawali się fajni. Można było się do nich przytulać i pokazywać patyki. I wujek Laurie nigdy nie wydawał się wkurzony na Mlecza. To też było fajne. Tatowie chyba w ogóle nie mogli wkurzać się na dzieci. Chciałby kogoś, kto się na niego nie wkurza.
— Och…
— Więc wiesz, mogę wychodzić kiedy chcę. — Postarał się uśmiechnąć bardzo szeroko i zamerdał ogonem. Nie chciał, żeby ona była smutna. Jeszcze smutna przez niego, to byłoby straszne. Przestałaby go lubić. Jeśli go lubiła. Nie był pewien. Nie wiedział, czemu miałaby go lubić. Ale Mlecz go lubił, to ona mogła. Chyba lubił? Czy Mlecz go lubił? Właściwie to nie był pewien. Może tylko wszystko udawał…
— Uważaj. — Zatrzymała go przed dziurą w ziemi. Była mała, ale on był jeszcze mniejszy i mógł w nią wpaść.
— Dzięki. — Uśmiechnął się.
Tu już przestało być tak fajnie, bo dwunogi wychodzili na spacerki. Tu było ich mniej, ale nadal łazili. Wolał, kiedy dwunogi trzymali się swoich domów. Wiedział, że to miasto jest też ich, ale mogli się bardziej dzielić. Jak już gdzieś szli, to zawsze byli tacy głośni i zawsze byli wszędzie, jak śnieg.
Słyszał rzekę, nie podobało mu się to, starał się bardziej skupić na wszystkich innych dźwiękach. Miasto cały czas mówiło i to mu się podobało. Coś huczało albo buczało. Czasami nawet trąbiło albo mówiło. Lubił to. Wtedy było takie żywe. Ich dom nie był żywy i to go trochę smuciło, ale nie narzekał. Dom był super i psy były super, wszystko było super, tylko prawie wszyscy byli zajęci jakimiś dorosłymi sprawami. I wtedy, jeśli był sam, to było nawet jeszcze mniej żywo.
Zastanawiał się, czy ona też się tak czuła. Nie, na pewno nie. Nieuchwytka miała rodzeństwo. I mamę. I jakąś tam inną mamę. Pewnie cały czas było ciepło i fajnie.
— Z jakiego jesteś klanu? — zapytał. Nie była pieszczochem, to musiała być z klanu. Może... może Industrii. Tak jak mama i wujek i ciotka, o których miał nie myśleć. Nie, nie, to głupie, zganił się. Nawet przecież nie wiedział, jak wyglądali. Nie wiedziałby, kogo szuka. Durny Jazgot, durny.
— Z Ventusa.
— O. — No i bardzo dobrze, że nie zapytał. — Ja z Bezgwiezdnych — powiedział dumnie. Kojarzył te nazwy innych klanów. Mama o nich mówiła, a on pamiętał wszystko, co mama mówiła.
— Też mieszkacie w stajni?
— Nie, na cmentarzu. Znaczy obok cmentarza w blokach, ale na cmentarz często chodzę. Tam jest bardzo fajnie. — Uśmiechnął się szeroko. Nieuchwytka szybko chodziła, pewnie dobrze biegała, mógłby grać z nią w berka. Jak się wpadało na kamienie tam, to trochę bolało, ale tak to berek był zabawniejszy, bo trzeba było uważać, na co się wbiega. — Chodzę tam z Mleczem. Mlecz to mój przyjaciel. Jest hiper super. Polubiłabyś go. Ty masz rodzeństwo do zabawy, a ja mam, no, go. — Chyba się rozgadał za bardzo. Nikt nie lubi, jeśli się gada za bardzo, ona pewnie też nie.
Rozejrzał się uważnie, czy nie widać przypadkiem nigdzie niebezpieczeństwa i szedł dalej. Czuł się nawet fajnie, tak prowadząc dwuosobową grupę. Jak wojownik. Cieszył się, że jego małe wycieczki do czegoś się przydały. Wiedział, że jak będzie uczniem, to będzie mógł się popisywać przed swoim mentorem. Jeżeli ktoś go w ogóle zechce, ale jeśli zechce, to Jazgot będzie już znał ścieżki i dróżki. I wcale się nie będzie bał niczego, nawet potworów dwunożnych.
Tylko teraz tak ciut musiał pomyśleć, w którą stronę się kierować. Wiedział, gdzie jest dom. Tego nauczył się sam! Sam samego siebie nauczył, że zawsze trzeba wiedzieć, gdzie jest dom. Wtedy już nic złego się nie zdarzy, bo będzie mógł wrócić! Czasami myślał, że może mama nie znała tej zasady i dlatego nie wróciła, ale to bzdura, mama wiedziała wszystko.
— Zwykle nie chodzę na tę stronę miasta — przyznał. — Nie podoba mi się. Nie wiem czemu. — Znaczy, właściwie trochę wiedział, ale to brzmiało głupio. Po prostu jakoś lubił być jak najdalej od rzeki.
— Często wychodzisz z domu? — wydawała się podekscytowana. Czym? Łamaniem prawa. Znaczy właściwie, to chyba nie było prawo, tylko zasady. I tak powinien się tego wstydzić. To było złe, że się nie wstydził. Nie potrafił. Jeszcze gorsze.
— No czasami. Zwykle na plażę. Byłaś na plaży? — Pokręciła łbem. — Plaża jest super. Masz wielką wodę i ciepły piasek. I możesz walczyć z falami.
— To, czemu tam nie idziemy?
Dobre pytanie.
— Bo łapy będą nas boleć, zanim tam dojdziemy — skłamał. On skłamał. I to bardzo szybko, nawet o tym nie pomyślał. Tak naprawdę nie chciał iść na plażę, bo tam mamy Nieuchwytki mogłyby jej nie znaleźć. Bo była daleko od głośnego miejsca. Ona była młodsza, zdecydował, więc może po prostu nie wiedziała, co się dzieje, jeśli psy się zdenerwują. A on był jej starszym hiper kolegą (tak jak Mlecz dla niego!) i musiał jej pilnować. Tylko tak, żeby ona się nie domyśliła, że jej pilnuje.
Weszli już na mięciutką trawę i od razu lepiej się szło.
Miejsce, do którego ich prowadził, widział tylko z daleka, ale wydawało się fajne. No i całkiem prawie blisko od domu. Lubił być blisko domu. I jeżeli coś złego się stanie, będzie mógł pobiec po wujka Richiego albo wujka Laurencego, albo wujka Klementisa, albo…
— Patrz, czy to psy? — zapytała, wskazując przed siebie.
— Chyba tak. — Ledwo je widziałem, ale byłem prawie pewien, że nie były naszymi psami. Właściwie nie przemyślał tego, że ktoś może w tym fajnie wyglądającym miejscu być. Nigdy aż tak bardzo się do niego nie zbliżał.
— Może to był zły po… ej czekaj, gdzie ty idziesz?
<Nieuchwytka>
[1619 słów: Jazgot otrzymuje 16 Punktów Doświadczenia]

Od Nieuchwytki CD Jazgotu

Im dłużej żyłam, tym częściej docierała do mnie jedna rzecz. Byłam na wszystko za mała! Odkąd pamiętam, nie wolno mi było robić nic fajnego. I wszyscy mówili, że jestem jeszcze za mała. Szczególnie kiedy pytałam o wyjście poza stadninę. Ile można siedzieć w tym samym miejscu? Czas mijał, a to kompletnie się nie zmieniało. Przynajmniej tak mi się wydawało. Tego dnia Biała Zamieć musiała wyjść i zostaliśmy pod okiem Złotego Popiołu, co oznaczało, że mamy zająć się sobą i nie przeszkadzać. Przez większość czasu mama nie chciała się bawić, a uwierzcie mi, pytałam ją o to stosunkowo często. Ale nawet mi może znudzić się bezskuteczne błaganie o chwilę uwagi. Nie to nie! Jej strata! Już ja udowodnię, że ze mną spędza się czas dużo fajniej.
Patrzyłam zniesmaczona na Cynamonkę, która panikowała, że wszyscy umrzemy. No oczywiście, że umrzemy. Z nudów! Szczególnie jeśli dalej naszym jedynym zajęciem będzie spanie w sianie, bieganie tylko w wyznaczonych przez Białą miejscach i jedzenie czasem. I kiedy tak leżałam do góry brzuchem i śledziłam wzrokiem świat do góry nogami, tuż przede mną mignął zlepek futra i długiego, łysego ogonka. Zerwałam się na równe łapy.
— Hej! Stój! — krzyknęłam i machnęłam wesoło ogonem, ale stworzenie nie zareagowało. Z braku lepszego zajęcia zaczęłam je gonić, ciesząc się, że wreszcie mam coś do roboty. Czułam na sobie wzrok wiecznie obserwującego Migotka. Krzemyk podniósł tylko głowę, ale zaraz stracił zainteresowanie. Chyba. Nie skupiałam się na nim, moim najważniejszym celem było złapanie myszy.
— Nigdy jej nie złapiemy! — usłyszałam Cynamonkę, która najwyraźniej także nie mogła usiedzieć w miejscu, bo słyszałam stukot jej pazurków odrobinę za mną. Goniła nas, definitywnie nas goniła. Sosenka zaś zaczynała machać ogonem i była blisko poderwania się razem z nami. Obróciłam głowę, żeby ocenić odległość między mną a siostrą. Zajęło mi to naprawdę niewiele, przysięgam! No w ile można obracać głowę? Kiedy mój pysk wrócił do pierwotnej pozycji, myszy nigdzie nie było. A ja w ostatniej chwili zatrzymałam się, nim wleciałam w ścianę. Zaskamlałam i przyłożyłam nos do ziemi, starając się wywęszyć zgubę.
— Gdzie ona jest? — Cynamonka zatrzymała się tuż za mną, wlatując we mnie odrobinę, przez co prawie się przewróciłam. Musiałam zrobić krok do przodu, żeby nie upaść.
— Nie wiem, chyba zniknęła w ścianie — oznajmiłam.
— Nie można zniknąć w ścianie, bo ściana… — wyłączyłam się już na początku jej wywodu. Strasznie nie lubiłam, kiedy Cynamonka zaczynała coś tłumaczyć. Robiła wtedy taką minę, jakby wiedziała więcej, niż nasze mamy razem wzięte. I jej głos był jakiś taki inny. Kątem oka widziałam, że usiadła i chyba nie sprawdzała, czy jeszcze słucham, bo dołączyła do niej Sosenka. I dobrze. Będę mogła zająć się ważniejszymi sprawami, takimi jak mysz, która zaginęła w ścianie. Niech Sosenka posłucha. Jej kolej.
Zapachy stajni znałam aż za dobrze, w końcu miałam bardzo dużo czasu na poznawanie ich. Dlatego dużo łatwiej mi było wyłapać subtelną woń uciekającego gryzonia. Podążyłam za złapanym tropem i zdziwiłam się, kiedy poprowadził mnie do zimnego siana. Przecież to nie miało sensu. Po co mysz miałaby biec do siana, które nie było fajne do leżenia? Bił od niego chłód, co już w ogóle kupy się nie trzymało. Każde inne sianko zapewniało ciepło i przyjemnie się w nim leżało. Każde oprócz tego. Próbowałam w nim spać kiedyś i wcale nie było fajnie. Serio. Ale może to czas najwyższy na odkrycie tajemnicy zimnego sianka? Zaczęłam przekopywać się przez nie łapkami. Im dalej byłam, tym chłodniej się robiło. Nawet nie zwróciłam uwagi na to, że zaczynało mnie przysypywać i wszystko, co odkopałam, zasypywało się za mną ponownie. Jakby mnie tam w ogóle nie było. Zapamiętam to, jak znowu będziemy bawić się w chowanie i szukanie. Jestem pewna, że w takim miejscu nikt by mnie nie znalazł. I kiedy cieszyłam się nową kryjówką, udało mi się rozwikłać zagadkę zimnego sianka. W ścianie była dziura. Miałam rację, że mysz może zniknąć w ścianie! Właśnie dzięki dziurze! Zaraz, zaraz… Zaczęłam przeciskać się przez dziurę, od której całe to zimno się brało. Pierwszy raz cieszyłam się, że wcale nie jestem duża. Mama na pewno w taką dziurę by się nie zmieściła. Żadna z mam. I kiedy udało mi się znaleźć po drugiej stronie, zupełnie zapomniałam o myszy. Przeturlałam się trochę do przodu, bo wkładając całą swoją siłę w przejście przez dziurę, nie mogłam zatrzymać się, kiedy nagle, z impetem z niej wyleciałam. Byłam poza stadniną. Po drugiej stronie. Pisnęłam podekscytowana. Z nieba padał puch. Dosłownie! Był podobny do koloru Cynamonki… Nie. Był podobny do Białej Zamieci! Ale bardzo, bardzo, bardzo, bardzo mały! I zimny! Wystawiłam język, żeby go spróbować, ale zamiast niego poczułam wodę. Zmarszczyłam brwi. Wokół mnie też było dużo puchu. Leżał tam, kiedy wyleciałam. I przyczepiał się do mojego futerka. Był taki ładny! Spróbowałam go zjeść. Znowu smakował jak woda. Zimna woda. Nie rozumiałam tego.
— Cynamonka nigdy mi nie uwierzy — powiedziałam do siebie.
Przez chwilę chciałam zawrócić i jej powiedzieć, ale zdałam sobie sprawę, że jestem po drugiej stronie. Poza stajnią. Na zewnątrz. Nie w domu. Mama na pewno nie pozwoli nam razem tego sprawdzić! O nie. Mama! Przecież zabierze mnie do środka, jak zobaczy, że mnie nie ma! I nie pozwoli mi odkrywać dalej! Biegiem ruszyłam przed siebie. Nie mogłam pozwolić, żeby zabrała mnie, zanim odkryję wielki świat. Ilość woni sprawiała, że przez chwilę kręciło mi się w głowie. Ale dalej szłam przed siebie, rozglądając się uważnie. Wszystko było takie… Duże. Czułam się jeszcze mniejsza, niż zwykle, ale nie dawałam za wygraną. Nie bałam się, ja się nigdy, niczego nie bałam i miałam zamiar pokazać temu światu, że dalej nie będę się bała. I kiedy tak przekonywałam siebie, że jestem dzielna i odważna i wcale nie za mała, żeby poznawać wielki, wielki świat, natrafiłam na coś dziwnego. Było długie. Bardzo długie, bo kiedy starałam się wypatrzeć końca, nie było go! Szczeknęłam, żeby pokazać, że nie boję się tego. Ale nie zareagowało. Szczeknęłam drugi raz. Dalej nic. Podeszłam bliżej i zaczęłam węszyć intensywnie. Część zapachów była mi znana. Psy z klanu. To na pewno był zapach innych psów z klanu. A skoro inne psy z klanu tu były, nie mogło być tu niebezpiecznie. Pewnym krokiem postawiłam łapę na długim… czymś. Okazałam swoją dominację nad tym. Nie reagowało. Zamerdałam ogonem. Wiedziałam, że nie jestem za mała, po prostu wiedziałam! Może jak opowiem mamom o poskromieniu długiego czegoś, pozwolą mi chodzić po wielkim świecie? Postanowiłam iść wzdłuż wielkiego czegoś. Było dziwne. Miało dwie, dłuuugie części, które sięgały aż po horyzont i masę krótszych, leżących pod długimi, ale w drugą stronę. Niczym szczenięta sięgające po mleko. Skakanie po Szczeniętach Sięgających Po Mleko (bo tak już nazwałam to w głowie) było całkiem fajną zabawą. Były w równych odległościach od siebie i nie wyglądały, jakby walczyły o leżenie pod długimi elementami długiego czegoś. Swoją drogą długie cosie były zimniejsze, niż Szczenięta Sięgające Po Mleko. Za którymś takim skokiem poślizgnęłam się i upadłam na pyszczek. Warknęłam, zdradzona przez poznaną ścieżkę. Teraz już wiedziałam, że nazwę je Niesfornymi Szczeniętami Sięgającymi Po Mleko. Mama czasem nazywała mnie niesforną. Niesforna Nieuchwytka. Mówiła tak, jak byłam niegrzeczna. W jej mniemaniu. W moim nie robiłam niczego źle. W każdym razie stąd wzięłam nazwę dla krótszych cosiów dłuższego cosia. I kiedy wstawałam, zobaczyłam budynek. Chyba nawet większy, niż stadnina, a stadnina była ogromna. Serio. Poza nami były tam konie, które były większe nawet od mam. Czy ja też kiedyś będę tak duża? Kiedyś nie mogłam się tego doczekać, ale odkąd poznałam dziurę, bycie małą przestało być takie okropne. Ruszając w stronę wielkiego budynku, docierały do mnie coraz to nowsze zapachy. Wielki świat był naprawdę wielki i pełen nieznanego. Przeszłam obok budynku. Nie chciałam wchodzić do środka. Co, jeśli każdy środek prowadzi do stajni? I będzie tam mama, bardzo niezadowolona z tego, że wyszłam? O nie, nie skończyłam jeszcze odkrywać! Ominęłam budynek szerokim łukiem. I wtedy pierwszy raz odkąd wyszłam, zobaczyłam innego psa. Zaczęłam biec w jego kierunku, ale zatrzymałam się, gdy zobaczyłam, że ma coś na szyi. I nie tylko szyi. Od jego szyi ciągnęła się długa nić, a po drugiej stronie długiej nici stała dziwna kreatura. Czy… Czy to Dwunożny, o których opowiadały nam mamy? A więc on…
— Jesteś Pieszczochem! — krzyknęłam zadowolona z siebie i zamachałam wesoło ogonem, zwracając na siebie uwagę. Pies zjechał mnie wzrokiem od góry do dołu. Biła od niego pewność siebie i to strasznie niefajne uczucie wyższości. Podobne do tego, które często biło od Cynamonki, jak usiłowała udowodnić nam, że jest mądrzejsza od nas wszystkich. O nie, nie pozwolę na to! Wyprostowałam się dumnie i uniosłam pyszczek wyżej. Nie boję się go, jestem równie wielka, bo sama zwiedzam wielki świat! Prychnął i odwrócił głowę, kompletnie mnie zlewając. Jak Złota, kiedy prosiłam, żeby się ze mną pobawiła. Fuknęłam rozdrażniona. Czy wszyscy duzi są tacy nudni? Dwunożny powiedział coś dziwnego i Pieszczoch usiadł. A potem dostał jeść. Od Dwunożnego. Przypomniało mi to, że też lubię jeść. Podbiegłam do Dwunożnego i oparłam przednie łapki i jego nogi, piszcząc o jedzenie.
— Znajdź własne źródło pokarmu, dzikusie — Pieszczoch miał szorstki, niemiły głos. Odsunęłam się zaskoczona. Nikt wcześniej nie mówił do mnie w taki sposób. I nie warczał na mnie. Dlaczego on pokazuje zęby? Odbiegłam, nim Dwunożny zareagował. Zaczynałam mieć mieszane uczucia odnośnie wielkiego świata. I robiłam się powoli głodna. W domu zawsze szczenięta jadły pierwsze. Dlaczego Pieszczoch mi nie pozwolił? Jestem szczeniakiem!
Musiałam odbiec kawałek i dopiero kiedy zniknęłam z zasięgu wzroku Pieszczocha, otrzepałam się z tego stresu. Zauważyłam też, że zaczęło robić się głośno. W miejscu, w którym byłam, Dwunożnych było pełno. Oni robili ten cały hałas. I może powinnam być ostrożniejsza, albo powoli zacząć wracać, ale moją uwagę odwrócił zapach jedzenia. Wszystko inne odeszło na drugi plan. I co z tego, że robiło się ciemno. I co z tego, że łapki mi marzły i zaczynały już boleć. I co z tego, że wielki świat okazał się być mniej miły, niż to sobie wyobrażałam? Jedzenie było ważne. Ruszyłam więc w nieznane. Nieznane pełne głośnych Dwunogów i pysznych zapachów.
Ciężko mi było podążać za pysznym zapachem, kiedy wokół tak wiele innych mnie rozpraszało, ale byłam dzielna. Skrzywiłam się, kiedy mijałam Dwunożne roztaczające intensywną, duszącą woń. Czy zdawały sobie sprawę z tego, że w ten sposób nigdy nie będą mogły się schować? To paskudztwo czuć było z drugiego końca Głośnej Części Wielkiego Świata! Ale na szczęście nie zgubiłam tropu, który jak na złość był poza moim zasięgiem. Dotarłam na miejsce i co? I byłam za mała, żeby dosięgnąć. Weszłam pod stragan. Musiałam obmyślić plan dostania się do jedzenia. Tylko że nie umiałam się wspinać. Przynajmniej takie wnioski wyciągnęłam po próbach wspinaczek na Złotą, gdy ta nie chciała się ze mną bawić. I kiedy tak rozmyślałam, co zrobić, a mój brzuszek wydawał z siebie coraz głośniejsze burczenie, pod stragan wleciał jakiś pies. Dyszał. Spojrzałam na jego szyję i ucieszyłam się. Nie miał tego, co tamten Pieszczoch! Zamerdałam ogonem podekscytowana. Był mniej więcej taki, jak ja! Też był mały! Ale chwila. Co tu robił, skoro był mały? Pachniał inaczej, niż mój klan. Może małe Pieszczochy nie miały jeszcze tego dziwnego czegoś na szyi? Albo dobrze myślałam i nie był Pieszczochem, ale psem z innego klanu! No tak, inne klany. Przecież Biała Zamieci mówiła mi o tym, że są inne.
— Emmm, hej. Dzień dobry… Hej? — Kiedy znowu się na niego spojrzałam, miał podkulony ogon.
Brzmiał bardzo niepewnie. Dlaczego? Przekręciłam łeb.
— Och, hej! — Zamachałam ogonem. Może dzięki temu będzie pewniejszy? — Kim ty jesteś? Co tu robisz? Jak dobrze się wspinasz?
— Eeee Jazgot. Chodzę. I… nie wiem? Nie za bardzo próbowałem. Ktoś ty?
— Nieuchwytka. — Uśmiechnęłam się. Był fajny. Inny niż moje rodzeństwo. O! I nawet też się uśmiechnął! Może będzie chciał się ze mną bawić? Może pomoże mi złapać to całe jedzenie i zostanie moim przyjacielem?
— Miło mi? Znaczy miło mi. Ciebie poznać. Cześć. Gdzie chcesz się wspiąć? — zapytał, ale nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, zanim znowu mówił. — Nie, czekaj, nie wspinaj się. Tu są źli Dwunodzy i nas porwą. I pewnie zjedzą. Ale tego nie wiem.
— Źli Dwunodzy? Dlaczego źli?
Proszę, nie rób wywodów jak Cynamonka, proszę, nie rób wywodów jak Cynamonka…
— Nie słyszałaś o złych Dwunogach porywających psy? — Spojrzał na mnie wielkimi oczami. Speszyłam się. Powiedział, jakby to było coś oczywistego!
— Nie, nie sły… — Chwila. Chwila! Biała mówiła coś kiedyś o takich! I o tym, że zabierają gdzieś psy i te już nigdy nie wracają! O nie! — Mówisz o TYCH złych Dwunogach?! — krzyknęłam z przejęciem. — Myślałam, że to tylko bajka dla niesfornych szczeniaków!
— Ja też! Ale są tu i chcą mnie porwać!
Podkuliłam ogon. Nie wiedziałam, że w wielkim świecie od razu trafię na złych Dwunożnych… Zaczynałam żałować, że znalazłam dziurę w ścianie za Zimnym Sianem.
— I co teraz? Nie mogą nas dorwać!
Jazgot zamyślił się. Myślenie nie było moją mocną stroną, więc wychyliłam ostrożnie pyszczek i rozejrzałam się. Bez problemu dostrzegłam szukających Jazgota Dwunożnych. A tuż po tym dostrzegłam coś gorszego.
— O nie — pisnęłam i przebiegłam za Jazgota, chowając się za nim.
— Znaleźli nas? — samiec spiął się wyraźnie.
— Gorzej. Widziałam mamę. Zabije mnie, jak mnie tu znajdzie — jęknęłam.
Przynajmniej wiedziałam już, dokąd poszła Biała Zamieć i dlaczego nie została dzisiaj się z nami bawić. Ale w tej chwili absolutnie mnie to nie pocieszało. Nie mogła mnie tu znaleźć. Będzie zła na mnie. A potem będzie zła na drugą mamę. Co jeśli Złoty Popiół zauważyła już, że mnie nie ma? Jaka była szansa, że zdążę wrócić, zanim ktokolwiek się zorientuje? Chyba żadna, patrząc na obecność Białej Zamieci w tym miejscu…
— Uciekłaś mamie? — jego głos się zmienił. Był taki… Smutniejszy.
— No tak, ale nie tej mamie. Drugiej mamie. — Rozglądałam się nerwowo, modląc się, żeby nie wywęszyła mojego zapachu. Teraz to przydałaby się taka intensywnie pachnąca Dwunożna… Jak trzeba, to nie ma, a jak nie trzeba, to chodzą sobie jak gdyby nigdy nic i duszą tym wstrętnym zapachem!
— Masz dwie mamy?! — Obrócił się do mnie przodem, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Albo oburzeniem. Albo zazdrością. Albo złością? Czemu był na mnie zły? Nieistotne jaki. Istotne, że odezwał się głośno. Nawet jak na głośne miejsce. Skoczyłam na niego, żeby przymknąć mu pyszczek.
— Możemy porozmawiać o tym, jak już uciekniemy? Proszę? O wszystkim ci opowiem, możesz nawet pójść ze mną do stadniny, ale mama nie może wiedzieć o tym, że…
— Nieuchwytka?!
Podskoczyłam w miejscu, w którym stałam. Wszystko nagle zaczęło się dziać bardzo szybko. Mama mnie zauważyła. Szła do mnie szybkim, poddenerwowanym krokiem, który oznaczał kłopoty.
— Mamo uważaj, Źli Dwunożni! — krzyknęłam.
Obróciła głowę w ich kierunku. Oni spojrzeli na nią.
— Nie ruszaj się stąd! — I zaczęła biec, a oni za nią.
Stałam tak w ciężkim szoku. Otrząsnęłam się dopiero, kiedy zarówno ona, jak i oni zniknęli mi z widoku.
— To nasza szansa — rzuciłam do Jazgotu.
— Kazała ci zostać w miejscu.
— A co, jeśli zanim ona wróci, zgubią jej trop i przyjdą po nas? I co z tobą? Nie zostawię cię samego na pastwę Dwunożnych!
Przez chwilę milczał, ale zaraz chyba uznał, że mogę mieć trochę racji z tym, co mówię. Ewentualnie po prostu wiedział, że i tak nie usiedzę w miejscu, a chyba musiał znać lepiej to miejsce, skoro wiedział o Złych Dwunożnych i w ogóle...
— Chodź za mną — powiedział i ruszył, a ja za nim, w kolejne nieznane.
<Jazgocie?>
[2500 słów: Nieuchwytka otrzymuje 25 Punktów Doświadczenia]

29 grudnia 2020

Od Klematisa CD Szramy

Staram się ignorować Richiego, jakby zupełnie się nie odnalazł. Sierść jeży mi się na karku na samą myśl o oddalaniu się od grupy, choć nie jestem do końca pewien dlaczego; intuicja podpowiada mi, że rozdzielenie patrolu byłoby niczym strzał w kolano, więc przybliżam się do dwójki swoich towarzyszy, rudym futrem niemal muskając ich ciała.
Stawiając ciężkie kroki po oblodzonym chodniku, próbuję odepchnąć od siebie strach, zupełnie irracjonalny w tejże sytuacji. Richard miał rację, mówiąc, że towarzyszą nam tu jedynie kości. Zmarli Wyprostowani raczej nie wstaną z grobu i nie będą nas nękać.
— Więc — zaczynam — mówisz, że w porze opadających liści były tutaj tłumy?
Odpowiada mi zdecydowanie zbyt długa cisza. Najwyraźniej tylko mnie dopada paranoja otaczającej nas pustki i żałości, co wygląda na domenę tego miejsca. Skoro sami Bezwłosi tu przebywają, co mogłoby nam zagrażać? Co prawda, lepiej pominąć fakt, że Dwunożni często sami w sobie są powodem naszych zmartwień, szczególnie te ich wynalazki, ale opustoszały plac o nieprzyjaznym klimacie nie łypie na nas jarzącymi reflektorami, podobnie jak i nie widzę tutaj Hycla czy inną dwunożną karmę dla wron.
Wzdycham męczeńsko, dumnie wypinając pierś, popisowo pokazując Bezgwiezdnym, że smutne nagrobki nie są niczym strasznym dla nieustraszonego lidera.
— Po prostu przejdźmy przez cmentarz jak najszybciej — rzucam, sztucznie dodając do swojego głosu pewności siebie, ale wychodzi to wyjątkowo niezdarnie, kiedy słowa łamią mi się w połowie, ukazując moją tchórzowską stronę.
Drobne płomyki rozżarzone na licznych kopczykach równomiernie porywane są przez wiatr. Część gaśnie, dodając dodatkowe czterysta punktów do grozy tego miejsca, ale nadal tlący się podczas zamieci ogień wywołuje we mnie rosnącą panikę. Wbijam pazury w ziemię, próbując wyrównać oddech. Patrzące na mnie zewsząd płomienie wyglądają, jakby próbowały mnie otoczyć, a ich nieutrzymanie na wodzy nawet podczas pory nagich drzew sprawia, że samokontrola zaczyna ze mnie ulatywać. 
 
Uderza mnie obraz dawnego domu. Duszę się, uporczywie próbując zachłysnąć się powietrzem, ale na moim języku osiada gorzki smak dymu. Całe ciało płonie żywym ogniem, ale pomimo ogromnego cierpienia z gardła nie wydobywa się choćby najmniejszy odgłos.
Kiedy otwieram oczy, na zewnątrz zaczyna zapadać zmrok. Pozostałości ze spalonego futra obłożone są jakąś lepką mazią medyka, ale nie wyczuwam jego obecności w pobliżu; zresztą, nawet jeśli byłby obok i tak nie próbowałbym się odezwać. Wstrząsają mną konwulsje, ale nie jestem w stanie poruszyć choćby pojedynczym mięśniem oprócz przymulonego mrugania. Dopiero po kilkunastu uderzeniach serca zaczynają docierać do mnie dźwięki, zagłuszane szumem krwi w uszach.
— Musimy poczekać na deszcz, żeby wrócić do obozu — odzywa się zastępca, najwyraźniej próbując uspokoić przerażony tłum.
— Gdzie jest Popielaty Strumień?! Na Gwiezdnych, Burzowe Gardło też zniknął!
Zapada cisza. Najwyraźniej zastępca odwagi nie ma ochoty odpowiedzieć.
— Popielaty Strumień i Burzowe Gardło wrócili do obozu, żeby odzyskać Zroszoną Stopę.
Charczące kaszlnięcie opuszcza mój pysk. Na samo wspomnienie o tym imieniu tracę oddech. Jeden z wojowników odwraca się w moją stronę, rzucając mi na wpół współczujące, na wpół zirytowane spojrzenie, ale nikt nie postanawia mi pomóc.
— Powrót do obozu to skazanie ich na śmierć. Zroszona Stopa powinna zgnić w tych płomieniach, jak zresztą sama chciała.
— Zroszona Stopa była wojowniczką jak wszyscy inni.
— Ten pożar to jej wina!
— To rozkaz lidera, lisie łajno! — syczy zastępca tak gniewnie, jakby tylko jedno uderzenie serca dzieliło go od całkowitego wybuchu. Ku jego zadowoleniu, wszyscy się uciszają: słowo przywódcy stanowi prawo.
Szelest gałązek pod łapami alarmuje Wodnych. Popielaty Strumień i Burzowe Gardło wychylają się zza krzaków, za sobą ciągnąc bezwładne ciało rudej suki. Jej klatka piersiowa ani drgnie, a widok spalonej żywcem skóry powoduje, że paru uczniów odwraca głowy w drugą stronę.
Medyk podchodzi niepewnie do ofiary, jakby obawiając się, że ogień przeniesie się i na niego.
— Zroszona Stopa nie żyje — mamrocze, pochylając się nad jej ciałem.
Nie panuję nad głośnym szlochem, który mną wstrząsa. Mama nie żyje? Mama chciała, żebym to ja zginął. Mama powiedziała, że Gwiezdni chcą, żebym umarł. Więc dlaczego przez Gwiezdnych teraz ona nie żyje, skoro śmierć była moim przeznaczeniem?
 
— Cholerne kundle znowu tutaj! Kysz!
Wrzask Dwunożnego wyrywa mnie z myśli tak gwałtownie, że bez większego przemyślenia rzucam się przed siebie.
— Wiejemy! — rzucam do patrolu, nie ukrywając łamiącego się głosu.
Przepycham się pomiędzy nagrobkami, przy okazji strącając z kamienia tlący się ognik. Rytm mojego serca przyspiesza wcale nie przez bieg, a świat zaczyna wirować, ale nie przestaję brnąć przed siebie, już po chwili znajdując się przed ogrodzeniem cmentarza. Pręty są dosyć wąskie; przez myśl przemyka mi wyrzut, że nie jestem kotem, ale nie poddaję się, przeciskając ofutrzone cielsko przez płot. Po drugiej stronie ból żeber w akompaniamencie paniki odbiera mi oddech, ale resztkami świadomości próbuję utrzymać się na chwiejnych łapach. Nawet jeśli brakuje mi kontroli nad przeszłością i każdym drobnym szczegółem strachu z nią związanego, nadal jestem liderem. Reszta klanu musi być bezpieczna.
— Gdzie… gdzie Richie? — dyszę w stronę Szramy, której wątła sylwetka rozmazuje mi się przed oczami. Pręgowane futro łączy się w ciemne cętki, a długie nogi wyglądają na wyższe niż zawsze.
Zanim zdąży mi odpowiedzieć, mdleję, pogrążony w wizjach otaczających mnie płonących ścian.
<Szramo?>
[818 słów: Klematis otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

28 grudnia 2020

Od Leonisa CD Ciemnego Kła

 TW: opisy zabijania ig
Leonis zrób to, Leonis zrób tamto. Im dłużej przebywam w towarzystwie Ciemnego Kła, która ubzdurała sobie siebie za przywódczynię naszego duetu, tym bardziej przekonuję się, że jestem anarchistą.
Jest medyczką, a zachowuje się jak liderka, przypominając mi tym samym o marudzeniu Klematisa. Leonisie, idź pozbieraj zioła. Leonisie, wrócił patrol, opatrz ich. Leonisie, urwał nać, przestań narzekać i weź się za robotę. I nie, żeby wartościowanie swoich problemów było czymś właściwym, ale nagle zaczynam doceniać swoje klanowe obowiązki, kiedy zmuszony jestem znaleźć wyjście w sytuacji bez niego.
Rozważając wszelkie możliwe opcje, zaczynam powoli tracić nadzieję. Być może mnie i Ciemnemu Kłowi udałoby się uciec, gdyby nie fakt, że druga medyczka prawdopodobnie będzie uparcie bronić naszych bezbronnych towarzyszy. „Teraz mają szansę przetrwać”; optymistka, czy po prostu jest głupia?
Wypuszczając nas z klatki, stajemy pośrodku pomieszczenia przypominającego halę. Najwyraźniej piwnica jest dużo większa, niż oboje myśleliśmy. Boks służący za arenę otoczony jest wysokim ogrodzeniem, zza którego wychylają się głowy kilkunastu Dwunożnych, z podnieceniem w paciorkowatych oczach wymieniających między sobą zwitki banknotów. Za nami postawiono ścianę klatek z psami, których nie było dane nam poznać pokój wcześniej. Swąd krwi łączący się z zapachem brudu sugeruje liczne infekcje, a same psy z rzędu klatek wydają się o wiele bardziej zaniedbane, niż nasi schorowani towarzysze. W przeciwieństwie jednak do tamtych ci stoją na równych łapach, obszczekując ze wszystkich stron Jastrzębia i Kruszynę słabymi głosami. Najwyraźniej pomimo niedoli nie utracili woli walki. Najlepsi z najgorszych.
Zza prętów wychyla się do nas Niedźwiedź, Śnieżynka i Strzała, zdeterminowani do podążania za planem Ciemnego Kła. Łapa został w swojej celi, obijając się ciężkim cielskiem o pręty i nawołując rozpaczliwie imię swojej partnerki aż do momentu, kiedy Dwunożny nie wchodzi na arenę i nie uderza grubym kijem o jego klatkę. Wystraszony władzą Wyprostowanego cofa się w kąt, przytulając wyliniałe futro do ściany.
— To znowu wy, dzikusy? — syczy Jastrząb, ale jego głos jest niewyraźny przez nałożony na pysk kaganiec.
— I ty, piecuchu — szydzi Strzała, wykazując się taką odwagą, jakby wcale nie obawiała się nadchodzącego rozszarpania. Jedynie jej napięte mięśnie zdradzają, że w rzeczywistości wcale nie cieszy się na widok wrogów. — Widzę, że twoi Dwunożni wreszcie postanowili zatkać ci mordę.
Ślina skapuje mu z pyska, kiedy próbuje rzucić się w stronę Strzały, ale zatrzymuje go krótki łańcuch. Nasz dalszy los jest teraz w łysych łapach Dwunożnych, którzy zadecydują o rozpoczęciu walki, spuszczając psy z uwięzi… no i w mojej głowie, jeśli uda mi się wymyślić skuteczny plan na czas.
Ciemny Kieł, podobnie jak ja, wykorzystuje chwilę czasu na rozjaśnienie planu trójce towarzyszy. Nie wtajemnicza mnie w sekrety walki i uznaję to za doskonały pomysł; i tak wolałbym zostać rozszarpany żywcem, niż podnieść pazury na drugiego psa. Nie jestem pewien, czy wynika to z moralnego pacyfizmu, czy z lenistwa, ale nie mogę zaprzeczyć, że wojownikiem byłbym raczej kiepskim.
Oblizuję wargi, obrazując w myślach sytuację. Ogrodzenie jest za wysokie, żeby przez nie przeskoczyć. Jedyną opcją ucieczki w ten sposób byłoby wspinanie się po klatkach, a następnie zeskoczenie na mur, ale i to nie daje nam gwarancji ucieczki, biorąc pod uwagę to, że zewsząd otaczają nas Dwunodzy. Zresztą, co jest po drugiej stronie ogrodzenia? Przeskakując przez nie, nie będę mieć na tyle czasu, aby znaleźć kolejną drogę, zanim zostaniemy złapani. Niemniej uważam to za opcję wartą ryzyka.
— Ogrodzenie — rzucam lakonicznie syczącym szeptem. — Wejdziemy po klatkach na ogrodzenie i przez nie przeskoczymy.
— A później? — dopytuje Niedźwiedź.
— Później trzeba będzie improwizować. — Wzdycham.
Ciemny Kieł potakuje kiwnięciem głowy. Jej ogon kołysze się rutynowo, co najwyraźniej wnerwia Strzałę, bo ta następuje jej boleśnie na łapę.
— Najważniejsze jest, aby Jastrzębia i Kruszynę zmę-
Chrzęst zrywanego łańcucha alarmuje nas wszystkich. Dwunożny odpina psom kagańce, po czym odsuwa się tak gwałtownie, jakby sam miał paść ofiarą swoich agresywnych pieszczochów. Jastrząb, w przeciwieństwie do nas, nawet nie próbuje opracować planu — najwyraźniej jego planem na walkę jest właśnie jego brak. Warczę głucho, zdając sobie sprawę, że ten skończony kretyn ryzykuje atakiem tak bardzo zapewne dlatego, że nie jest przyzwyczajony do porażki. Momentalnie w moich żyłach zaczyna płonąć determinacja, niekoniecznie podobna do leonisowej osobowości; żaden wrzód na ogonie nie będzie ignorować mojej osoby, jakbym był tylko przeklętą pchłą w futrze.
Śnieżynka na drobnych łapkach kuśtyka pod brzuch Jastrzębia, starając się go zmylić. Kruszyna rzucająca się na szczeniaka zostaje powstrzymana pociągnięciem za ogon przez masywniejszego od niej Niedźwiedzia, a Ciemny Kieł stara się powstrzymać dwójkę wrogów od rzucenia się na starszego włóczęgę. Wykorzystując chaos panujący na polu bitwy, rzucam się w stronę ściany klatek, obijając się o pręty bokiem. Tępy ból przemyka przez wszystkie moje nerwy, ale ja uparcie nabijam sobie więcej siniaków, aż rząd cel nie spada na ziemię, wyłamując pręty.
Nawet jeśli nie uda nam się wyciągnąć stąd wszystkich, opóźnimy nieco Wyprostowanych, którzy będą próbowali uratować chociaż część najbardziej umiejętnych psów. Niczym marionetki na sznurkach, właściciele naszych wrogów gniewnie wymachują w naszą stronę pałkami, niepewnie próbując interweniować na arenie, ale próba złagodzenia chaosu kończy się fiaskiem, kiedy uwolniona z klatki ruda suka pociąga do siebie jego broń, przy okazji kalecząc Dwunoga w dłoń. Najwyraźniej nawet Bezwłosi, rządzący się na swoich terenach jak liczni liderzy, mogą być bezbronni wobec kilku kłów zdziczałych i głodnych psów.
Na wyliniałym futrze rdzawej suki osadza się stary, aczkolwiek nadal rozpoznawalny zapach klanu. Przywodzi mi na myśl ognistych wojowników, którzy zanoszą się własną dumą, nie tracąc jej nawet w momencie kryzysu. Wojowniczka Industrii, zamiast rzucić się w wir walki pozostałych, uporczywie próbuje wyciągnąć spomiędzy prętów wychudzoną, popielatą sukę.
Wypuszczone z klatek psy są zbyt słabe, aby dołączyć do Ciemnego Kła, Strzały, Niedźwiedzia i Śnieżynki, więc jedynie próbują wspiąć się na kruchych łapach po ogrodzeniu, skowycząc marnie i szczękając pazurami. Przeklinam siebie za głupi pomysł chęci pomocy innym; nawet jeśli powstrzymało to Dwunożnych i zdezorientowało Jastrzębia i Kruszynę, w głębi serca liczyłem na to, że psy postanowią się zemścić na oprawcach i nam pomóc. Szybko okazuje się, że to tylko mrzonki, a zabiedzone kundle wszelkiej maści dbają tylko o własny egoizm, ślepo szukając przetrwania, jakby wielodniowy ból kompletnie wybił im z rozumu pojęcie stada.
— Strzało! — przez chaos przebija się rozgoryczony jęk Łapy, który utknął między pokrzywionymi prętami.
Ciemny Kieł chwieje się na własnych łapach — jej wcześniejszy ból nogi daje się we znaki, a teraz sama jest osłabiona ochroną kilku bezbronnych psów. Śnieżynka kuli się zaraz za nią w kałuży własnej krwi, a liczne szramy zdobią jej białe futro, przesiąkłszy włos szkarłatem.
— Jeszcze chwilę, Śnieżynko — mamrocze Ciemna, choć w jej głosie nie ma ani krztyny przekonania. — Jestem medyczką. Jeszcze chwilę. Pomogę ci.
Zaaferowana obroną półżywej suczki nie zauważa, że Strzała bardziej potrzebuje pomocy niż szczeniak bez nadziei. Przyciskana przez Jastrzębia do ziemi suka łapczywie łapie resztki powietrza, podczas gdy Kruszyna próbuje dobrać się do brzucha ofiary, najwyraźniej wiedząc, co ciężarną zrani najbardziej. Niedźwiedź, usiłujący powstrzymać tę dwójkę od morderstwa, zostaje boleśnie pacyfikowany przez tłum Dwunożnych, którzy skandując imiona naszych wrogów, obijają biczami żebra włóczęgi, rysując na brunatnym futrze ogniste znaczenia.
Odbijam się tylnymi łapami od podłoża, chcąc rzucić się na psy, ale wymija mnie wcześniej widziana suka o cienistym futrze, goniona przez rdzawą członkinię Industrii.
— Nocne Futro, nie! Mamo! Musimy uciekać!
Nie słucha córki. Z wyskoku ląduje na grzbiecie Jastrzębia, który usilnie próbuje zrzucić z siebie Nocne Futro. Strzała uwalnia się spomiędzy łap oprawcy, odsuwając się w stronę Niedźwiedzia i tworząc za sobą krwawą ścieżkę na arenie. Tymczasem Jastrząb, podobnie jak ja wcześniej o klatki, obija się grzbietem o ogrodzenie, próbując zrzucić starszą wojowniczkę Industrii. Ta, uporczywie wbijając pazury w jego skórę, w końcu zostaje ściągnięta przez Kruszynę, która ciągnie ją za kark, uderzając głową swojej ofiary o mur. Nocne Futro osuwa się na ziemię w akompaniamencie głośnego zawodzenia swojej córki, która próbuje przecisnąć się przez kłapiące szczęki morderców własnej matki. Podobnie jak tamta, zostaje szarpnięta za szyję. Strużka krwi wycieka z pyska rudej wojowniczki, kiedy z rozerwanym gardłem pada na martwe ciało Nocnego Futra.
Dopiero po śmierci dwóch Ognistych Dwunożni reagują. Jastrząb i Kruszyna zostają smagani biczem, po czym jeden z Wyprostowanych wbija w ich sierść ten sam specyfik, który został wcześniej podany nam przez Hycla. Psy padają nieprzytomne, wyciągane z areny przez tłum, a jakiś tłusty Dwunóg wychyla się z rzędu, podchodząc do właścicieli pomieszczenia.
Celuje palcem to we mnie, to w Ciemnego Kła, wciskając w dłoń naszego porywacza kupkę banknotów.
— Chcę ich kupić. Tak, tę dwójkę. Od dzisiaj będą pracować dla mnie.
<Ciemny Kle? ah shit here we go again>
[1372 słowa: Leonis otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

27 grudnia 2020

Jeziorny Kwiat — Secret Santa

Jeziorny Kwiat zwykła sądzić, że to wszystko, co działo się obecnie w jej życiu, nie wydarzyłoby się, gdyby nie śmierć Rzecznego Liścia. W końcu to od jego samobójstwa zaczęły się wszystkie te pogłoski na jej temat, czyż nie? Słyszała to wszystko, co mówili za jej plecami. Praktycznie się z tym nie kryli.
— To ona, to ta suczka, która zabiła swojego brata!
— Zabiła? Przecież to podobno było samobójstwo.
— Ty naprawdę w to wierzysz? — Samiec, którego imienia Jeziorna już nie pamiętała, właśnie w tym momencie się roześmiał. Miał okropny śmiech, który brzmiał tak, jakby jegomość się krztusił. Mógłby naprawdę się krztusić. — Dlaczego miałby się zabić? Dlaczego ta mała go nie uratowała, choć wszystko doskonale widziała? Nie wierz w te bujdy, to ona go zabiła. To pewnie przez zazdrość, zawsze był od niej lepszy.
Śmierć Rzecznego zmieniła Jeziorny Kwiat, lecz coś w tych słowach starszego członka klanu zostawiło na jej duszy dodatkowe rysy. Oczywiście, że Liść był od niej lepszy, przecież zawsze uznawała go za wzór do naśladowania, nawet jeśli byli w tym samym wieku. Niby dlaczego miałaby go przez to zabić?
Mijały miesiące, mijały lata, a Kwiat pielęgnowała w sobie swój ból. Szydercze głosy nie milkły mimo upływu czasu. Ba, wszyscy Ciemni odwrócili się od niej, traktując ją jak najgorszy sort. Będąc tak traktowaną, naprawdę łatwo jest rzeczywiście się nim stać. 
Gwiezdni, których jako szczenię uważała za nieomylnych i doskonałych, kiedyś zaczęli blaknąć, niknąć. Dlaczego zabrali jej Rzecznego Liścia, nie zostawiając jej na tym świecie już nikogo bliskiego? Dlaczego tylko przyglądali się, gdy wszyscy oskarżali niewinną suczkę, którą powinni bez zawahania nazywać członkinią swojego klanu? W końcu Gwiezdni całkowicie zniknęli ze świadomości Jeziornej. Jacy dobrzy zmarli wojownicy pozwoliliby tak cierpieć oddanej im kiedyś suczce?
Potem nastąpił spokój. Zaczęła być szczęśliwa, odżyła w oczach innych psów, które oczywiście uważały to za efekt „kolejnej udanej zbrodni”. A wszystko to za sprawą Jodłowego Cienia. Samiec zdawał się być istnym ucieleśnieniem ideału. Co noc to właśnie o nim suczka myślała tuż przed zaśnięciem, a i nie rzadko odwiedzał ją we snach. Z pamięci była w stanie opowiedzieć o tym, jak jego ciemnoszara sierść zachowuje się pod wpływem wiatru, o tym, jak cudownie brzmiał jego niski głos czy gromki śmiech. Był tylko jeden malutki problem — Jodłowy pochodził z innego klanu. Udawali jednak, że nie dostrzegają problemu w tym tkwiącego, spotykając się każdego wieczora czy to w parku, czy w okolicach Gwiezdnego Szczytu. Jeziorny Kwiat, słuchając pełnych żaru opowieści Ognistego, sądziła, że jest w stanie znów pokochać Gwiezdnych. Pokochać ich tak, jak kochała Cienia. Ale wtedy los postanowił zadać jej kolejny cios.
Nie wiedziała, że tego wieczora, kiedy po raz ostatni opuściła tereny swojego klanu, by spotkać się z Jodłowym, była śledzona. Błotnisty Mech, choć stary i przygłuchy, o dziwo skradać się umiał. A może to ona tak cieszyła się na spotkanie z ukochanym, że nie słyszała nic prócz swoich myśli? Spostrzegła jego obecność dopiero wtedy, kiedy sam do nich podszedł, zanosząc się tym swoim okropnym chrapliwym śmiechem.
— No proszę, proszę. Kogo my tu mamy. Piękniś... — machnął łapą w kierunku Jodłowego — i bestia — wyszczerzył się złośliwie w kierunku Jeziornej. — A czy kochaś wie, z kim tak naprawdę obściskuje się po nocach? 
— Nie słuchaj go, proszę — szepnęła Kwiat do swego ukochanego. — Wszystko ci później wyjaśnię, obiecuję.
— Po co będziesz sobie niepotrzebnie strzępić język, skarbie? — Błotnisty nie odpuszczał. Wojowniczka zaczęła podejrzewać, że do tej pory starszy jedynie udawał, że ma problemy ze słuchem. Jak inaczej usłyszałby jej szept? — Przecież i tak nie powiesz mu prawdy. Będziesz kłamać, tak jak kłamiesz od... tamtego wydarzenia. 
— Nie kłamię. Cały czas mówię prawdę. To wy mi nie wierzycie! — warknęła. Jej zdenerwowanie zostało spotęgowane tym, że Mech właśnie podniósł z ziemi swoje cztery litery i bezceremonialnie podszedł do Cienia.
— Chcesz wiedzieć o niej prawdę, młody wojowniku? Chcesz wiedzieć, dlaczego powinieneś zaraz stąd uciec jak najdalej? — wysapał, ignorując już członkinię swojego klanu.
— Jodłowy Cieniu, proszę cię! Nie słuchaj go, chodźmy stąd! — Była bliska płaczu. Czuła, że jej wysiłki znowu zdadzą się na nic, że straci swoje jedynie szczęście na tym przeklętym świecie.
— Nie, nie, nie słuchaj jej, Jodłowy Cieniu. Z którego klanu pochodzisz? 
— Z Industrii.
— Och, Ognisty, świetnie, świetnie. — Starszy samiec znów wygodnie rozsiadł się na trawie. — A więc, o czym to ja...
— Cieniu, zaklinam cię. Naprawdę, przysięgam ci na Gwiezdnych... — Nie dane jej było dokończyć, ponieważ zagłuszył ją gromki śmiech Błotnistego.
— Słyszałeś to? Ona przysięga ci na Gwiezdnych! A to dopiero dobre! — Potrzebował chwili przerwy, by móc znowu roześmiać się głośno. — Przecież ty nie wierzysz w Gwiezdnych, dziecino — prychnął w jej stronę, by po chwili znowu spojrzeć na coraz bardziej zagubionego Ognistego. — Powiem ci jedno: nigdy jej nie ufaj. Po prostu nie popełniaj już nigdy więcej tego błędu. Jej miejsce jest wśród Zgaszonych, dla niej nie ma już nadziei. Zabiła swojego brata, bo zazdrościła mu umiejętności. Gwiezdni sami raczą wiedzieć, kiedy i ty okażesz się być dla niej zbyt dobry i podzielisz los biednego Rzecznego Liścia. Odwróciła się od Gwiezdnych już dawno temu, a od momentu swojej zbrodni uparcie kłamie, że tego nie zrobiła. Nie została wydalona z klanu, tylko i wyłącznie dlatego, że nasz lider uznał, że nie ma ostatecznych dowodów na to, że to ona zabiła biedaka. 
— Jodłowy, przecież to nie prawda — jęknęła Jeziorna. — Proszę cię, nie wierz mu. Nie zabiłam swojego brata, on sam... popełnił samobójstwo.
Ale Jodłowy już nie słuchał. Zerwał się na równe łapy i uciekł, nie spojrzawszy na nią nawet. Chwilę później do uszu suczki dobiegł okropny hałas. Gdy Jeziorna dotarła na miejsce, z którego pochodził, po ciele Jodłowego Cienia przejeżdżały już kolejne potwory Dwunożnych. Suczka nie miała już nawet serca do żałoby. Po prostu przeszła nad jego śmiercią do porządku dziennego.
Jej miejsce było wśród Zgaszonych, tak? Świetnie. Skoro i tak miała już nigdy nie oglądać Gwiezdnych, powinna przynajmniej sobie na to porządnie zasłużyć, czyż nie?
Plan był prosty: zrobić to, co powinna zrobić, zanim będzie za późno. W tłumaczeniu: pozbyć się Błotnistego Mchu, zanim zdąży on opowiedzieć innym członkom ich klanu o tym, co widział i co wie. Musiała go dogonić już teraz, zanim przekroczy granicę.
Biegła ile sił w łapach. A może ta siła pochodziła spoza niej? W końcu jeszcze przed chwilą była cała ociężała i niezdolna do ruchu. Teraz jednak ogromnymi susami pokonywała kolejne odległości, by napotkać tego, którego chciała, musiała, napotkać tuż przed osiedlem domków. Było ciemno, ale nie potrafiła dostrzec żadnego nocnego patrolu. Mogła działać.
Starszy najwyraźniej usłyszał jej gwałtowne kroki. Zastygł, obrócił się w jej stronę. Tuż przed tym, jak na niego naskoczyła, widziała jego zdziwiony wyraz pyska. Szybko wyparła to z pamięci, nie dbała o niego. W głowie miała teraz wyłącznie zniekształcone ciało Jodłowego Cienia. Błotnisty był teraz nikim, ofiarą dobijaną przez łowcę. Zwierzątkiem, któremu musiała teraz przegryźć krtań, jeśli chciała je dobić. 
Raz. Zawarczała jak dzikus. Wyszczerzyła kły, patrząc na przerażony pysk zakrwawionego samca.
Dwa. Nachyliła się nad nim i wycharczała mu do ucha:
— To za Jodłowego. 
Trzy. Zadała mu ostateczny cios, po którym mogła się już w pełni delektować ciepłem jego krwi.
Od dłuższego czasu uważali ją za mordercę. Teraz mieli rację.
— Hej! Co tam się dzieje?! — zawołał nagle jakiś głos z okolic granicy klanu.
Nie odpowiedziała. Po prostu wyprostowała się nad martwym ciałem i czekała. Już po chwili stali przed nią Drewniany Pazur i Sroczy Ogon. Obaj samce zamarli, gdy ją ujrzeli. Nie dziwiła im się, widok musiał być surrealny. Znana im wysoka wilkopodobna suka o zakrwawionych łapach i pysku, stojąca dumnie nad swoją ofiarą, psią ofiarą. Z osłupienia pierwszy wyrwał się Drewniany Pazur.
— Sroczy Ogonie, biegnij po Ciemnego Kła! Może jeszcze da się go uratować. Ja przypilnuję... jej. — Nie wypowiedział nawet jej imienia.
Po chwili Ogon powrócił na miejsce z medyczką. Ta już po chwili oględzin starszego wyprostowała się i pokręciła głową.
— Niestety nic nie jestem w stanie zrobić. Błotnisty Mech jest już wśród Gwiezdnych.
— On nie przebywa wśród Gwiezdnych — wywarczała nagle Jeziorna. — To Zgaszony, przez niego zginął inny pies.
— Kto? — dociskała Ciemna, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Od tamtej chwili Kwiat milczała jak zaklęta. — W każdym razie ty na pewno po swojej śmierci zostaniesz Zgaszoną. Drewniany Pazurze, Sroczy Ogonie, musimy ją zaprowadzić do Ciemnej Gwiazdy.
Lider klanu został zapoznany ze smutnymi i strasznymi wieściami od razu po tym. Chwilę później do zebranych dołączyła jego zastępczyni, Biała Tęcza. Wspólnie podjęli decyzję, która wszystkim innym została obwieszczona o świcie.
— Jeziorny Kwiat, winna morderstwa Błotnistego Mchu, zostaje skazana na karę śmierci. Życie za życie. Jej wyrok zostanie dokonany przez podanie jej śmiercionośnych ziół. Nastąpi to w samo południe.
Następne kilka godzin była wojowniczka spędziła w ciemnym pomieszczeniu bez okien. Za jedynymi znajdującymi się tam drzwiami co jakiś czas zmieniały się pary bardziej zaufanych wojowników, którzy za zadanie mieli jej strzec. Nie było takiej potrzeby, nie miała zamiaru uciekać. Była pogodzona ze swym losem. Jeśli nie istnieje tak wkładany jej przez lata do głowy podział na Gwiezdnych i Zgaszonych, lecz wszyscy po śmierci są razem, bez względu na swoje czyny, może będzie w stanie choć na chwilę spotkać jeszcze raz Jodłowego Cienia. A nawet jeśli nie to trudno — tutaj, wśród żywych, na pewno nie mogłaby już go spotkać. 
Po tym czasie przez drzwi przeszło pięć psów, tych samych, które wcześniej obradowały o jej losie — lider, Ciemna Gwiazda, jego zastępczyni, Biała Tęcza, dwaj wojownicy, zapewne mający ich obronić, gdyby morderczyni postanowiła ich zaatakować, Drewniany Pazur i Sroczy ogon, a także medyczka, Ciemny Kieł, w której torbie zapewne spoczywały zioła, który Jeziorny Kwiat miała już za chwilę spożyć. Nic nie mówili. W milczeniu podano jej zioła. Spożyła je bez niepotrzebnego zawahania. Już chwilę później zaczęła odczuwać ich działanie. Gdy skończyła się męczyć, Ciemny Kieł stwierdziła jej śmierć. Ciało zostało wyniesione i spalone. Kilka lat później Jeziorny Kwiat była już tylko opowiastką, którą straszono niegrzeczne szczenięta.
[1602 słów]

Mlecz — Secret Santa

Kiedy tylko słońce pojawiało się na horyzoncie, otworzyłem szeroko oczy, by tylko zobaczyć jak powoli się wyłania i staje coraz szersze. Nie, nie spałem już, specjalnie czekałem, aż tereny pod nim zaczną ożywać dzięki promieniom. To fascynujące obserwować wschód o tak wczesnej porze dnia. Otrzepałem futro z resztek ziemi i trawy, bo oczywiście, gdy kładłem się spać wieczorem, to najpierw wykopałem dziurę, potem podrzucałem sobie zieleninę w górę i na koniec wytarzałem w ziemi. Jakie to cudowne uczucie poczuć na sobie coś innego niż śnieg, chociaż miał swoje zalety, bo mogłem się "umyć" w nim. Nie przedłużając skoczyłem przed siebie i skierowałem w stronę starego blokowiska, gdzie powinien być lepszy widok. Szare i poniszczone budynki były przeogromne, za każdym razem budziły we mnie podziw, ale też lekki strach. Mknąłem przed siebie, wzrok co chwile wędrował na każdą konstrukcje po kolei, miały w sobie coś co sprawiało, że chciałem się zatrzymać i każde obejść, zwiedzić od wewnątrz, tak po prostu. Teraz miałem jednak inne zajęcie — miałem zamiar obejrzeć wschód słońca. Zasapany biegiem przystanąłem i gorączkowo szukałem wzrokiem jakiegoś wzniesienia, gdzie byłby dobry widok. Jest! Popędziłem w dane miejsce totalnie zapominając o zmęczeniu, miałem zadanie i musiałem je wykonać. Zbliżyłem się do dużego kamienia i powstało pytanie: jak się dostać na górę? Zatoczyłem koło w poszukiwaniu jakiegoś wgłębienia albo czegokolwiek po czym mógłbym się wspiąć.
— Niech to! — pisnąłem niezadowolony do siebie i usiadłem ze smutną miną.
Zależało mi akurat żeby tutaj wejść i nigdzie indziej. Nagle wpadłem na pomysł, spojrzałem po okolicy i potruchtałem po kij znajdujący się niedaleko. Chwyciłem cieńszą gałąź w pyszczek, bo tylko taka mi się idealnie w nim mieściła, reszta to grube kałachy i co tylko. Z całych sił ją szarpnąłem, po chwili już ją ciągnąłem do mojego kamienia. Czasem warczałem na gałąź za to, że jest taka ciężka, bo była i mnie pozbawiła wszelkich sił. Zazdrościłem starszym w tej chwili tego, że pewnie by bez problemu przenieśli nawet większe ciężary niż mój. 
Przystawiłem kija do kamienia, dzięki któremu w końcu udało mi się wdrapać na mój punkt obserwacji. W pierwszej chwili łapy mi się zsuwały przez oblodzone krawędzie, ale miałem nadzieje, że nikt tego nie widział. Usiadłem dumny z siebie, wytężyłem wzrok w dal, gdzie słońce było już w połowie ukazane.
— Zdążyłem — powiedziałem zadowolony z siebie i pomerdałem ogonem.
Za moment mój ogon zastygł w ruchu, uśmiech zniknął z pyszczka, jedynie co to mrużyłem oczy w kierunku nieba nad słońcem. Czemu było ono takie... czerwone? Dlaczego tego nie zauważyłem wcześniej? Obserwacja musiała mnie pochłonąć w całości i jedyne to miałem w głowie, a pozostałe rzeczy nie wchodziły w grę. Nie mogłem się ruszyć z miejsca, ale jednocześnie korciło mnie aby podejść bliżej. Otworzyłem szerzej oczy, moja ciekawość była silniejsza, co chwilę unosiłem zadek, żeby zeskoczyć i ruszać przed siebie, ale ponownie siadałem i zastanawiałem się czy to dobry pomysł. Dopiero później zwróciłem uwagę na słońce — też nabrało koloru czerwonego. Co to miało znaczyć? W sumie ładnie to wyglądało…. Bez większego namysłu zeskoczyłem z kamienia i podreptałem w linii prostej do czerwonego nieba. Co mi szkodzi, pomyślałem.
Opuściłem moje dotychczasowe miejsce do obserwacji wschodu słońca i znalazłem się na bardziej otwartym terenie. Wszędzie było bielutko i tak równo nasypane. Nie mogłem odpuścić — zacząłem się tarzać w śniegu ile tylko starczyło mi sił. Gdy cały stałem się biały od puchu, wpadłem na pomysł żeby zrobić wielką kulę. Nabrałem trochę śniegu w łapki i starałem się chociaż ją ukształtować, ale nie udało się. Zrezygnowałem z dalszego lepienia i przyjrzałem ponownie niebu, było teraz jakieś... ciemniejsze. Trzeba to sprawdzić! Strzepnąłem z siebie cały puch i znów ruszyłem biegiem. 
Przede mną pojawiły się wysokie budowle — zupełnie takie jak na starym blokowisku. To mi właśnie nie pasowało, dlaczego one były takie poniszczone? Jeden z nich miał nawet dużą dziurę, przez którą wlatywał śnieg, a inny był porośnięty zielskiem na wyższych piętrach. Stanąłem na lekkim wzniesieniu, aby mieć widok na niższe poziomy miasta, uniosłem wyżej głowę. Będąc w takiej odległości niezbyt mogłem ocenić czy wszystko jest ok i czy Dwunożni żyją po swojemu, na pierwszy rzut oka nie widziałem ich. Ogarnął mnie niepokój i nie byłem pewien czy chce iść dalej, wszystko tam wyglądało strasznie, odpychająco... pusto. Stwierdziłem, że spytam kogoś o co tutaj chodzi, przecież ktoś musiał wiedzieć co się dzieje. Odwróciłem się zostawiając widok okropnego miasta za sobą, minąłem po chwili idealnie równy teren ze śniegiem, tarzałem się tu i chciałem ulepić kulkę. 
Powróciłem na znajome już tereny czyli stare cmentarzysko i ruiny budynków. Spojrzałem na jednego wciąż stojącego giganta, zjeżyłem sierść na karku przypominając sobie o mieście, ale nie trwało to długo. Rozluźniłem się, może i wyglądało to strasznie, ale nic mi nie zrobi, tak myślałem przynajmniej. Moja wyobraźnia zadziałała, gdy wzrok utkwił mi w oknach, wiszące w nich i pod nimi sople lodu wyglądały jak wielkie, ostre kły. Położyłem uszy po czym pomknąłem dalej w poszukiwaniu kogoś ze starszych. Widok tych zębów zostanie mi długo w głowie, głupia wyobraźnia. Ujrzałem mój cały klan zbity w jedną grupę, ożywiłem się na ich widok i pognałem na przywitanie. Nigdy się tak nie cieszyłem na ich widok, muszą mi wiele powiedzieć o wszystkim czego dziś doświadczyłem. Przemknąłem komuś między łapami i znalazłem się w samym środku okręgu.
— Co się dzieje? — spytałem.
Nie dostałem od razu odpowiedzi, wszyscy mieli zasmucone miny jakby coś zgubili bardzo ważnego. Może razem to odszukamy? 
— Nie wiesz? — Przekrzywił łeb rudy pies.
Zamyśliłem się, nie miałem pojęcia o co mu chodziło. — Czemu niebo jest czerwone? — spytałem znowu. — Jest piękne, ale dlaczego tak jest? To jakaś specjalna pora? Jutro zniknie? — Posłuchaj, jutro jest koniec wszystkiego i nie będzie nic — odezwała się spokojnie tym razem wysoka suczka.
Próbowałem zrozumieć co miała na myśli mówiąc „koniec wszystkiego”. Jutro nie będzie nic?
— Nie rozumiem — oburzyłem się, nikt mi nie chciał wytłumaczyć, co się dzieje.
Zrobiłem jeszcze kilka okrążeni wokół kręgu, nie dawali mi już wejść do wnętrza co mnie jeszcze bardziej oburzyło. 
— Nie podoba wam się niebo i słońce? — spytałem — Teraz przybiera ciemniejszego koloru.
— Nie chodzi o to czy nam się podoba, raczej niepokoi, ciebie też powinno — wyjaśnił znów rudy pies. — Musimy coś omówić, znajdź sobie jakieś zajęcie.
Po tych słowach wrócił do pozostałych i znów dyskutowali o czymś. Prychnąłem pod nosem, skoro nie chcą nic mówić, to pójdę pozwiedzać to co odkryłem. Zauważyłem w pierwszej chwili u wszystkich zdziwienie na pysku, a potem po prostu im chyba przeszkodziłem i sami nie widzieli co mówić. Podniosłem zadek ze śniegu, nawet nie zwróciłem uwagi kiedy usiadłem. Coś mi siedziało na ogonie, odwróciłem głowę i pomruczałem pod nosem — musiałem złapać kawałek śniegu siedzący mi niemal na koniuszku. Zacząłem się kręcić w kółko byle złapać ogon, wyciągałem szyje i wykrzywiałem kręgosłup jak tylko mogłem, ale ostatecznie zaryłem nosem w śniegu.
Zostawiłem wszystkich, oddaliłem się na dużą odległość. Niech sobie rozmawiają, a ja postawiłem pozwiedzać miasto, może znajdę coś fajnego do zabawy? Dotarłem do mojego miejsca obserwacji wschodu słońca, później znalazłem się na polanie, gdzie się tarzałem i w końcu na niewielkim wzgórzu, z którego patrzałem na miasto. Wciąż żadnego ruchu nie było, budynki szare, popękane, a dziura na szczycie jednego dalej przyjmowała sypiący śnieg. Rozglądnąłem się na boki – nic co mogłoby mnie zjeść, pomyślałem żartobliwie i jednocześnie na serio. 
Ruszyłem przed siebie, ogólnie do miasta szedłem jakąś tylną drogą, bo kawałek musiałem iść przez... pustkowie? Taki zwykły pusty teren, nie było na nim nic nawet kamieni wystających spod śniegu. Postanowiłem szybko przez to przemknąć. Nie myślałem już o tarzaniu się w śniegu, choć kusiło, tylko o tym jak wygląda miasto i czemu jest puste. A niebo… cały czas nabierało ciemniejszych odcieni, podobało mi się. 
Po parunastu minutach zatrzymałem się, zostało mi już tylko parę metrów do wkroczenia na twarde i równe podłoże, ale mój wzrok przykuł jakiś duży stwór koloru rudego. Był w połowie przysypany białym puchem, a reszta to dziury do jego wnętrza. Wydał mi się bardzo ciekawy i jak to ja musiałem wejść do środka. Obwąchałem chyba jego długi przód, był śliski, a pazurki nie dawały rady z utrzymaniem równowagi. Zbliżyłem się do otworu, zauważyłem coś dużego okrągłego po prawej stronie. Oparłem się o to coś łapkami, było twarde, ale i miękkie gdy się nacisnęło. Odpuściłem dalszego testowania, kiedy na dole znalazłem jakąś plastikową torbę. Zeskoczyłem niżej i jeszcze niżej między dwa fotele, kiedyś słyszałem to określenie od starszych i byłem zadowolony, że znam takie pojęcie. Mój nos wywąchał szeleszczącą paczkę, która śmierdziała starym serem. Skrzywiłem się i postanowiłem wyjść na zewnątrz. 
Wkraczam do miasta, które kiedyś tętniło życiem, a stwory poruszające się z Dwunożnymi wewnątrz stoją teraz w losowych miejscach, a śnieg je coraz bardziej sobą pokrywa. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila i kompletnie znikną z widoku. Budynki po bokach znów wyglądały jak potwory z zębami, a raczej wielkimi kłami — nie bałem się już ich. To tylko sople, pomyślałem. Puste przestrzenie w ich paszczach były czarne, zupełnie jak jaskinie do schowania się czy przespania. Jedynym problemem było to, że te niższe były zasypane śniegiem i oblodzone, a na wyższe nie miałem szans wejść. Z ciekawości zacząłem kopać, chciałem sprawdzić, czy na dole jest lód. Miałem cichą nadzieje, że odnajdę małe przejście dla mnie i pochodzę po budynku. Miałem już trochę odkopane, kiedy nagle z góry spadła na mnie kupa śniegu i pewne było, że przykryła mnie całego. Miałem dość kopania, wydostałem się i otrzepałem. Pomruczałem na śnieg po czym ruszyłem dalej. 
Kolejne stwory Dwunożnych były pozamykane po bokach, jedynie górą można było się dostać, nie chciało mi się ponownie zaglądać do środka, myślałem, że wszędzie śmierdzi tym starym serem. Skrzywiłem pyszczek i ominąłem te obiekty. Ten zapach drażnił mnie w nos. Idąc dalej natrafiłem na długie płaskie patyki, może nadają się do gryzienia? Chwyciłem jeden w pysk i zacząłem gryźć, był dosyć płaski żebym go mógł przełamać w pół. Po wyjęciu ze śniegu okazało się, że był o wiele dłuższy niż sądziłem, ale wciąż mogłem go przełamać. Z całych sił zacisnąłem zęby i udało się! Byłem z siebie dumny, poczułem się silny i dumny. Kawałek dalej znalazłam kolejny kijek, ale jednak bardziej mnie zainteresował okrągły kształt niedaleko długiego, wykrzywionego słupa. Wyplułem moją nową zdobycz i poszedłem sprawdzić nowy obiekt, rozszerzyłem oczy, wyglądało to na jakąś zabawkę. Odkopałem troszkę śniegu i przekrzywiłem głowę, to była jakaś czarno-biała duża kula. Pacnąłem ją łapą, to pokulała się w bok. Obwąchałem ją z każdej strony i znowu pacnąłem, tym razem jak uciekła na drugą stronę, to pobiegłem za nią. Uznałem, że jest świetna do zabawy! Po chwili chciałem ją złapać w zęby, jednak to już było trudniejsze. Postanowiłem ją szturchać i popychać nosem, bo to był najwygodniejszy sposób jej poruszania. Już jesteś moja, pomyślałem. Do głowy przychodziły mi coraz to nowe zabawy z moją nową zabawką, w pewnej chwili wyrzuciłem ją w powietrze i próbowałem złapać. Odbiła się w miejscu, gdzie były zaśnieżone prostokątne kostki, a potem zatrzymała w zgłębieniu na śniegu. 
Bawiłem się nią tak długo, aż straciłem poczucie czasu i w ogóle gdzie ja się znajdowałem? Skupiłem się na okolicy — małe, zniszczone budynki po części zasypane, stwory Dwunożnych stały jeden za drugim w linii prostej, zupełnie jakby na coś czekały. Zaciekawił mnie wysoki obiekt na samym środku mojej ścieżki. Razem z zabawką podeszliśmy do niego bliżej, stał na okrągłej szarej płycie, błyszczała z daleka i mogłem zobaczyć w niej swoje odbicie. Oparłem się łapami, mogłem bez problemu wskoczyć wyżej. Spojrzałem w górę, to był Dwunożny, ale czemu on się nie ruszał? Zamarzł? Chwyciłem zębami jego nogę — twardy jak nie wiem. Odsunąłem się od niego i jeszcze raz spojrzałem dokładniej. Był wyprostowany, dumna postawa, a raczej pewna siebie, jego lewa ręka była wyprostowana, a palec wskazywał na coś w oddali. Teraz zauważyłem, że cały był koloru ciemnożółtego, czemu był akurat taki?
Niebo robiło się coraz czarniejsze, pomyślałem, że z naszego terenu będzie to lepiej widać. Uderzyłem zabawkę, aby się ruszyła z miejsca i zorientowałem się, że na wprost jest zarys lasu. Czyli jedyne co, to kierować się prosto przed siebie. Bardzo ciekawe wydało mi się miasto i jutro zamierzałem tutaj wrócić, żeby się pobawić i pozwiedzać jak dzisiaj. Może ud mi się kogoś tu jeszcze ściągnąć? Tak się zamyśliłem, że znalazłem się na pustkowiu i za moment miałem wkroczyć w las. Ten dzień spędziłem cudownie. 
[2019 słów]